Po blamażu w Korei i niemieckiej klęsce, dodatkowo „ubarwionej” wysyłaniem kucharza na konferencje prasowe i innymi tego typu historiami, w Austrii miało być inaczej. Ba, musiało być inaczej. Polacy, prowadzeni przez szkoleniowca, którego myśl taktyczna nie kończy się w czasach Gierka, byli wręcz skazani na sukces. Don Leo – były trener reprezentacji Holandii i wielkiego Realu Madryt – miał nas poprowadzić ku chwale. Nie poprowadził. Bo nie mógł. Koniec, kropka, lepiej nie będzie.

Kwalifikacje i finały – dwa inne światy

Dlaczego było tak źle, skoro miało być tak pięknie? Odpowiedź leży między innymi w...kwalifikacjach, a w zasadzie w jednym meczu, który zaciemnił prawdziwy stan rodzimej piłki. Krok po kroku stawaliśmy się coraz lepszym zespołem, drużyną dojrzalszą i mądrzejszą taktycznie, która zdystansowała solidne jedenastki Belgii, Serbii i Finlandii. To zasługa Beenhakkera, bez którego – śmiem twierdzić – nie byłoby to możliwe. No tak, ale pokonaliśmy też Portugalię. Czyli jednak możemy? Nie do końca...

Triumf na śląskim gigancie był dla Polaków wyczynem historycznym, sukcesem, który może się zdarzyć raz na kilkanaście lat. Tymczasem dla naszych rywali był tylko kolejnym przystankiem w drodze do celu. Nic, że nieudanym. Wielkie gwiazdy przyjeżdżają na mecze eliminacyjne często niechętnie, traktując je jak nieprzyjemny obowiązek, jako meczące przerywniki między jednym a drugim występem w Lidze Mistrzów. Tam gdzie nie błyskają flesze, gdzie miliony nie śledzą rywalizacji przed telewizorami, gdzie na murawie nie leżą wielkie pieniądze, a stawką nie jest wieczna chwała, nie warto się przemęczać. Dlatego Ronaldo, Deco i inni – wiedząc, że wystarczy się raz czy dwa zmobilizować, a w końcu i tak awansują – często odstawią nogę, dadzą się rywalom wyszumieć, a o przegranej szybko zapomną, podczas gdy będziemy rozpamiętywać dni naszej chwały. Męczarnie w kwalifikacjach, gra nie z tej ziemi podczas Euro 2008 – czyż to nie cechy wspólne Portugalii i Holandii? Czas wielkich nadchodzi, kiedy oni o tym decydują...

Dlatego sny o potędze polskich orłów należało od razu włożyć między bajki. Czy jednak nie mogliśmy się w Austrii pokusić choćby o przyzwoitość? Czyż nie mogliśmy braku piłkarskich umiejętności nadrobić – przynajmniej częściowo – ambicją? Ano mogliśmy, więc przechodzimy do punktu numer 2.

Mentalność zwycięzcy… a właściwie jej brak

Bo liczy się sport i dobra zabawa – takie hasło prezentowało się dumnie na szybie wesołego autokaru, który woził polskich piłkarzy po austriackich drogach. Niby nic, ot zwykły slogan, z pozoru miłe powiedzonko. A wcale, że nie…

Wspomniane optymistyczne hasło było tak naprawdę pierwszym, zignorowanym zupełnie znakiem ostrzegawczym. Bo – szanowni panowie piłkarze – na Euro nie liczy się dobra zabawa. Na Euro liczy się walka o każdy skrawek ziemi i każdy centymetr boiska. Liczy się chęć wygrywania za wszelką ceną. Ambicja oraz wiara w siebie i swoich kolegów. Sportowa złość i mentalność zwycięscy.

Niestety nasi piłkarze – a przynajmniej większość z nich – autokarowe hasło wzięli głęboko do serca. Kapitan Szwajcarów Aleksander Frei po kontuzji eliminującej go z gry do końca turnieju, płakał z bezsilności jak dziecko. W tym samym czasie kapitan orłów Beenhakkera Maciej Żurawski – również kontuzjowany – przechadzał się w wyśmienitym nastroju po hotelu w Bad Waltersdorf, zabawiając dziennikarzy wątpliwej jakości żartami. Po czym ze śmiechem na ustach dodawał, że na finał się wykuruje. A jak nie, to sobie poleży pod płotem.

Gdy chorwaccy piłkarze, znowu nie tacy wspaniali, stanowczym i pewnym siebie głosem mówili – rozbijemy rywali w pył, nie lękamy się nikogo, niech Niemcy nas się boją, Portugalia nam nie straszna, itp., nasi „wojownicy” z minami grzecznych chłopców powtarzali wyświechtane do bólu frazesy o tym, że „zrobią wszystko co w ich mocy”, że „spróbują wygrać, choć łatwo nie będzie”, że „ w drużynie panuje dobry nastrój” i że w ogóle jest super i normalnie frajda jakich mało. Gdy Chorwaci wychodzą na murawę w roli pretendenta gotowego wyszarpać zwycięstwo po bólu i cierpieniu, my wychodzimy w roli petenta, proszącego o najniższy wymiar kary. Chorwaci chcą chwycić rywala za mordę, my chcemy „pokazać się z dobrej strony” A jak już nawet to nie wyszło i tylko dzięki heroicznej postawie Boruca nie straciliśmy czterech goli w pierwszej połowie meczu z Austrią, winę zrzuciło się na sędziego. O tym, że Howard Webb nie powinien uznać bramki Rogera ze spalonego, cicho sza.

Tylko Boruca żal...

Nie chcemy już tego słuchać! Skoro nie są mocni w nogach, niech chociaż będą czasem bezczelni w słowach. Niech prowokują przeciwnika, niech wypowiedzą rywalom wojnę na „śmierć i życie”, niech będą nawet trochę aroganccy. Ale niech wierzą. Niech stoczą walkę z własną psychiką, a dopiero później wyjdą na boisko i do ostatniego tchu biegają za piłkarsko bardziej utalentowanym rywalem. Nawet jeśli po końcowym gwizdku to i tak będzie za mało.

Właśnie dlatego najbardziej szkoda tych mistrzostw. Nie z powodów czysto piłkarskich. Tu nie mieliśmy zbyt wielu argumentów. Szkoda, bo zostało poczucie, że Polacy mogli dać z siebie więcej, mogli chociaż spróbować i zostać miło zapamiętanym.

A najbardziej żal Boruca. Człowieka, który mentalnie zaprzeczał wszystkiemu co złe w polskich piłkarzach. Bramkarza, który czasem szokował, ale przynajmniej nie płynął razem z polskim prądem. Zamiast użalać się nad losem, wolał na boisku udowodnić swoją klasę. Ale to już temat na inną historię...

Błażej Siekierka, RMF FM