W lustracyjnym szumie warto przypomnieć historię trzech krakowskich studentów, którzy w połowie lat 70. tworzyli Studencki Komitet Solidarności. Stanisław Pyjas, Lesław Maleszka i Bronisław Wildstein. Pierwszego zabiła bezpieka. Drugi okazał się donosicielem. Trzeci znalazł się w centrum lustracyjnego zamieszania.

To ważne fragmenty historii zwolnionego wczoraj dziennikarza „Rzeczpospolitej”. Rozżalony Wildstein mówi o zabawnym paradoksie: W „Gazecie Wyborczej” pracuje człowiek, który był agentem, długie lata donosił na przyjaciół. I on pracuje, ja jestem zwolniony. To właśnie Maleszka, pseudonim Ketman, czołowe pióro „Gazety Wyborczej”, przez lata najbliższy przyjaciel Wildsteina.

Gdy SB zamordowała Pyjasa, Maleszka już wówczas za pieniądze donosił służbom. I to działanie Wildsteina zmusiło Maleszkę, by na łamach „Gazety” napisał „byłem Ketmanem”.

Dlaczego Maleszka nie został wtedy wyrzucony z pracy? Piotr Stasiński, wiceszef „Gazety” twierdzi, że ważniejszy był zakaz publikacji i infamia: Ja powiem zwyczajnie, że myśmy nie znaleźli siły na to, żeby poza tym, że jego spotyka infamia, czyli coś najgorszego, co może spotkać człowieka występującego publicznie, żeby jeszcze odbierać mu środki egzystencji. Tego nie zrobiliśmy oczywiście. I to jest kwestia oceny. Niech każdy ocenia jak uważa.

A ocenia Wildstein: Ciągle „Gazeta Wyborcza” decyduje co wolno, a czego nie wolno robić dziennikarzom i ciągle Michnik nam to dyktuje. Ja muszę przyznać, że mi się to średnio podoba, ale mam nadzieję, że to się zmieni.

Odnajdywanie agentów we własnych życiorysach wśród przyjaciół na pewno boli, ale jak pokazuje przykład Małgorzaty Niezabitowskiej nie ma co liczyć na to, że byli agenci sami uderzą się w pierś.