„Here’s to the crazy ones – cześć i chwała wariatom”. Pierwsze zdanie ze słynnej reklamy koncernu Apple mogłoby być w zasadzie najkrótszą recenzją wchodzącego właśnie na ekrany filmu „Whiplash” młodego amerykańskiego reżysera Damiena Chazelle. Choć – wbrew temu, co wypisane jest pełnych wielkich słów plakatach – nie jest to obraz bez wad i uproszczeń, poświęcenie prawie 2 godzin na obejrzenie go nie będzie stratą czasu.

Tak w życiu, jak i w kinie cenię sobie ludzi odważnych - takich, którzy nie boją się myśleć inaczej niż wszyscy wokół, a co więcej - konsekwentnie realizują nawet najbardziej "odjechane" plany. Chazelle bez wątpienia wykazał się odwagą, czyniąc bohaterem swojego filmu młodego perkusistę jazzowego, który w prestiżowym konserwatorium doskonali swój warsztat i marzy o sławie. Ktoś złośliwy powiedziałby, że równie dobrze mógł wziąć na warsztat uprawę rzeżuchy, zbieranie znaczków czy życie osobiste nicieni - prawdopodobieństwo odniesienia sukcesu byłoby porównywalne.

Mimo "samobójczego" na pozór tematu, "Whiplash" da się oglądać - może niekoniecznie z wypiekami na twarzy, ale na pewno nie bez przyjemności. Nie trzeba do tego ani wykształcenia muzycznego, ani nawet elementarnego osłuchania z jazzem. Można zaryzykować stwierdzenie, że to obraz stworzony raczej dla widzów niż dla krytyków, dlatego też przemawia do widza nie z pomocą jakichś niuansów czy nieśmiałych sugestii, ale poprzez wyraźny konflikt generujący duże emocje.

J.K. Simmons i Miles Teller - aktorzy grający role nieprzewidywalnego nauczyciela i zdeterminowanego ucznia - sprawiają, że z pokazu "Whiplash" nie wychodzi się tylko z miarowym dudnieniem bębnów w głowie. To dzięki ich kreacjom hermetyczna na pierwszy rzut oka historia staje się pociągającą opowieścią o czymś, co dotyczy nas wszystkich. Żyjemy w czasach wielkiej obsesji na punkcie perfekcyjności w każdym calu i w każdej sferze życia. Otaczają nas rankingi "naj", "hot or not" i inne cuda tego typu. Sami - mniej lub bardziej świadomie - porównujemy innych i siebie z innymi. Gdzie jest granica tego szaleństwa? W którym momencie przestaje tracić ono resztki sensu? Kiedy powinna się nam zapalić czerwona lampka? Na te pytania musimy sobie wielokrotnie odpowiadać.

"Whiplash" dotyka jeszcze jednej kwestii - tego, że - jakkolwiek banalnie to nie brzmi - warto walczyć o swoje marzenia. Nie liczyć na to, że zrealizują się same, nie zaczynać zdania od "Chciałbym, ale...", tylko walczyć. Na miarę sił i możliwości. Nie mając złudzeń, że każdy będzie nas głaskał po główce. Umiejętnie korzystając ze wsparcia tych, którzy je oferują - choćby mieli tak niestandardowe i kontrowersyjne metody jak profesor sportretowany na ekranie. Ucząc się od tych, którym chce się myśleć inaczej. Mając świadomość, że czasami będzie bolało.  

Co zacieklejsi krytycy wytykają filmowi Chazelle’a błędy merytoryczne, powtarzanie branżowych legend mających niewiele wspólnego z prawdą czy wreszcie sportretowanie środowiska jazzowego w sposób jednostronny i krzywdzący. Momentami rzeczywiście mają rację, ale zapominają o tym, że nie jest to film wyłącznie o jazzmanach i dla jazzmanów. My, ludzie spoza tego środowiska również możemy znaleźć w nim coś dla siebie. Może będzie to np. odrobina motywacji, która przyda nam się u progu nowego roku.