Chciałoby się powiedzieć, że ten dokument miażdży, jeżeli to słowo w ogóle jeszcze coś znaczy we współczesnym kinie. Inaczej niż w przypadku skupiającej uwagę większości Polaków "Idy", która jednych oburzy, innych zniesmaczy, a jeszcze innych zachwyci, ten film z czystym sumieniem poleciłbym każdemu. "Nasza klątwa" walczy o Oscara, choć jest zaprzeczeniem wszystkiego, co oscarowe, całego tego blichtru, pompy i nadęcia. W przeciwieństwie do wielu nominowanych filmów, po obejrzeniu zostaje w głowie na bardzo długo.

Pamiętny gest z "Amatora" Krzysztofa Kieślowskiego na nikim dziś już nie robi wrażenia. Każdy z nas wielokrotnie kieruje na siebie obiektyw aparatu w komórce, kompaktowej cyfrówki czy internetowej kamerki. Z uporem godnym lepszej sprawy udowadniamy sobie i całemu światu, jacy jesteśmy cudowni, szczęśliwi, piękni i gładcy. To nic, że często ma to niewiele wspólnego z prawdą. Prawda jest passe, a nie ma nic bardziej uzależniającego niż porządna autokreacja. Kto się o tym nigdy nie przekonał, niech pierwszy rzuci kamieniem.

"Nasza klątwa" pokazuje, że zwracanie kamery na siebie wciąż jeszcze może mieć inny, głęboki i szczery wymiar. To film o walce małego Leosia i jego rodziców z klątwą Ondyny - chorobą rzadką i bezlitosną. Chory w czasie snu nie oddycha samodzielnie i musi robić to za niego aparatura. Każdej nocy staje więc - jakkolwiek okrutnie i niewyobrażalnie by to nie brzmiało - na granicy życia i śmierci.

Tata Leosia - rozpoczynający swoją karierę reżyser - włącza kamerę i zostawia ją pracującą na statywie. Z tej perspektywy obserwujemy jego rozmowy z żoną - szczere, pełne lęku, niepewności, a czasem bezradności próby oswojenia nowej sytuacji. Cały czas towarzyszy im sapanie aparatury, do której podłączony jest śpiący i nieświadomy swojego położenia chłopiec. Obserwujemy z bardzo bliska emocjonalny klincz, z którego próbuje wyswobodzić się para - z jednej strony pełna radości i szczęścia, a z drugiej wątpliwości i pytań, co będzie dalej.

Siłą "Naszej klątwy" jest nie tylko ogromna szczerość jej bohaterów, ale też niezwykła prostota całego obrazu. Ogląda się go tak, jak filmy, na których rodzice często dokumentują pierwsze miesiące życia dziecka. Widz nie jest bombardowany operatorskimi czy montażowymi trickami, jak to się często zdarza w telewizyjnych dokumentach czy reportażach - zwłaszcza tych poświęconych chorobom i cierpieniu. Nikt nie wymusza na nim emocji, nie bierze go na litość. Może się raczej poczuć jak przyjaciel rodziny, siedzący gdzieś w kąciku i patrzący w oczy całej trójki oswajającej się z klątwą Ondyny.

"Nasza klątwa" urzeka jeszcze pod jednym względem - mimo trudnego i bolesnego tematu film ma w gruncie rzeczy optymistyczną wymowę. Miejmy nadzieję, że - niezależnie od werdyktu Akademii - rozgłos, jaki zyskał ten obraz będzie miał też pozytywne przełożenie na rzeczywistość. Nie chodzi tu tylko o pomoc dla małego bohatera, ale też o zmianę w naszym podejściu do tych, którzy zmagają się z różnymi klątwami. Nie chodzi przecież o to, by się nad nimi użalać czy rozgrzeszać się przekazaniem 1 procenta podatku albo wrzuceniem drobniaków do puszki WOŚP. Dostrzeżmy w nich po prostu ludzi - tak samo pragnących szczęścia i miłości jak my.