Około dwóch milionów złotych kosztował paraliż stołecznego Okęcia po awaryjnym lądowaniu Boeinga 767 - poinformował na konferencji prasowej dyrektor lotniska Michał Marzec. Jeden dzień przerwy w pracy portu to strata rzędu 1,5 miliona złotych, a lotnisko było nieczynne przez ponad 30 godzin. Port jest ubezpieczony od takich awaryjnych sytuacji, więc jego roszczenia ma pokryć ubezpieczyciel.

Michał Marzec poinformował również, że wciąż szacowane są koszty akcji ratowniczej oraz podniesienia i odholowania samolotu. Może to potrwać kilka dni.

Podkreślił, że lotnisko musi być przygotowane na sytuacje takie jak wtorkowa. Tego typu procedury ćwiczymy wielokrotnie, wiele razy w roku wszyscy pracownicy, którzy odpowiadają za bezpieczną obsługę lotniska mają obowiązek - i realizują go - trenowania, ćwiczenia, poprawy tych procedur. Ponosimy koszty inwestycyjne i utrzymania stosownych służb, jak straż pożarna - mówił.

Według niego, w tym konkretnym przypadku procedury zadziałały skutecznie: Udało nam się umożliwić bezpieczne lądowanie samolotu, bezpiecznie zająć się pasażerami i udało się nam potem ten samolot, równie bezpiecznie, usunąć z dróg startowych.

"Uszkodzeń pasa startowego właściwie nie ma"

Awaryjne lądowanie boeinga praktycznie nie uszkodziło nawierzchni pasa startowego, a około 10 zniszczonych lamp można wymienić od ręki - poinformował Marzec, przyznając, że władze lotniska spodziewały się większych zniszczeń. Jest tylko minimalny ślad. Widać, w którym miejscu o pas tarły silniki i kadłub samolotu - mówił.

Dodał, że samolot może być naprawiony w ciągu miesiąca.