Szef Biura Ochrony Rządu gen. Marian Janicki poinformował, że funkcjonariusze BOR po katastrofie pod Smoleńskiem nie użyli broni i nie zostali zawieszeni. Chciałbym też zdementować informację o nieporozumieniach między funkcjonariuszami BOR a stroną rosyjską. Współpraca ze stroną rosyjską była bardzo dobra, z obustronnym zrozumieniem - podkreślił.

Zobacz również:

"Nasz Dziennik" napisał w piątek, że oficerowie BOR, którzy 10 kwietnia czekali na płycie lotniska w Smoleńsku i byli jako jedni z pierwszych na miejscu katastrofy, nie chcieli wydać Rosjanom ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Według gazety, zwłoki zlokalizowano szybko dzięki chipowi zainstalowanemu w marynarce. Zdaniem jednego ze świadków zajścia, na którego powoływał się dziennik, funkcjonariusze BOR utworzyli wokół ciała prezydenta kordon, nie godząc się na jego wydanie Rosjanom. Widzieli też ciało Marii Kaczyńskiej, ale nie byli już w stanie go "zabezpieczyć". Gazeta podała, że "za służbę do końca zostali zawieszeni w czynnościach". Jako powód podano nieautoryzowane użycie broni.

Według gen. Janickiego, informacja o tym, że trzeba było blokować dostęp do ciała Lecha Kaczyńskiego, to duża nadinterpretacja faktów. Rosjanie faktycznie po katastrofie rozważali przez chwilę przewiezienie ciała prezydenta do Moskwy. Ponadto - jak dowiedział się nieoficjalnie nasz reporter Mariusz Piekarski - funkcjonariusze BOR, czekając na dyspozycje z Warszawy, choć odnaleźli w kilkanaście minut ciało Lecha Kaczyńskiego, nie od razu wskazali to miejsce rosyjskim służbom. Ale nie było żadnego incydentu i ochraniania ciała kordonem. Co więcej, jak ustalił nasz reporter, Rosjanie odstąpili od pomysłu przewiezienia ciała prezydenta do Moskwy, gdy tylko BOR-owcy poinformowali ich, że takie jest żądanie strony polskiej.

Szef BOR zaznaczył, że nie zawiesił i nie zamierza zawiesić w czynnościach funkcjonariuszy, którzy pracowali na lotnisku w Smoleńsku. Wręcz przeciwnie, po powrocie do Warszawy uzyskali pełne uznanie w moich oczach, oczach kolegów i naszych przełożonych - mówił na krótkim spotkaniu z dziennikarzami. Ze względu na trwające postępowanie Janicki nie chciał odpowiadać na pytania.

"Milicja kazała nam się wycofać"

Paweł Koć z polskiej ambasady, który był na miejscu tuż po katastrofie, powiedział reporterowi RMF FM, że funkcjonariusze rosyjskiej milicji stanowczo poprosili wszystkich o odsunięcie się od wraku tupolewa. Panowie mieli najwyraźniej dość jasne dyrektywy, ponieważ próby rozmowy z nimi i pokazywanie naszych legitymacji dyplomatycznych nie dały efektów. Powtórzyli prośbę, żeby przesunąć kilka metrów dalej. Prośba dotyczyła również funkcjonariuszy BOR-u - powiedział dyplomata.