"Możliwość stania na dachu Antarktydy jest niezwykłym przeżyciem. Z Polski wyleciałem w pierwszy dzień świąt - 25 grudnia, a na szczycie Mount Vinsona byłem 3 stycznia. Cała akcja górska trwała 6-7 dni. Tyle było wspinaczki, do tego kilka dni podróży na koniec świata, a przygotowania do tego przedsięwzięcia trwały wiele lat" - opowiada w rozmowie z RMF FM podróżnik Michał Leksiński. Kompletuje on szczyty zaliczane do Korony Ziemi. Mount Vinson (4892 m) jest już jego siódmym, a przed nim jeszcze Denali na Alasce i na finał - Mount Everest.

Michał Rodak: Właśnie wróciłeś do Polski z ostatniej wyprawy. Zdobyłeś najwyższy szczyt Antarktydy - Mount Vinson. Jak jednym słowem opisałbyś swoje wrażenia z nim związane?

Michał Leksiński: Spektakularne.

A jak się czułeś realizując swój cel po licznych perturbacjach, do których wkrótce przejdziemy? Były łzy radości? Jak to wyglądało?

Zawsze włączam odruchowo kamerę przy ostatnich krokach na szczyt, by nagrywać taki żywy materiał i to zawsze jest ten sam schemat. Zawsze te łzy się pojawiają, bo rzeczywiście, tak jak mówisz, tych perturbacji tam było bardzo dużo po drodze i możliwość stania na dachu Antarktydy jest niezwykłym przeżyciem. Raz, że to kolejna góra, ale dwa, że to jest ten siódmy kontynent i to jest coś niezwykłego w tej całej wyprawie, żeby być tam i przeżywać to wszystko. Mam na myśli ten lot na Antarktydę, podróżowanie po niej i ostatecznie wspinanie się na jej najwyższą górę.

Dlaczego ten Vinson jest spektakularny, jak go nazwałeś?

Przede wszystkim ta góra nie jest trudna technicznie, ale jeśli uzmysłowimy sobie fakt, że 99,5 procent powierzchni Antarktydy to jest lód, śnieg, a wszystko co wystaje ponad - te skały i góry - to jest zaledwie pół procent, to przebywanie w tym rejonie jest naprawdę unikatowym doświadczeniem. Ten pas gór Sentinela i same góry Ellswortha robią ogromne wrażenie, wystając ponad tę lukrową płaszczyznę Antarktydy. My zbliżając się do samej bazy głównej, czyli Union Glacier, mieliśmy okazję z daleka podziwiać te góry Ellswortha, a później już z tej głównej bazy ruszaliśmy Twin Otterami, takimi dwusilnikowymi samolotami, w głąb kontynentu, by dotrzeć pod sam Masyw Vinsona i już mogliśmy z bliska oglądać te góry. To robi piekielne wrażenie. Porównując to do Alaski, kiedy leci się na Denali, tam jednak w pewnym momencie zieleń przeistacza się w taką surową szarość, a potem to się zmienia w lód i śnieg. Ten kontakt z cywilizacją jeszcze tam jest, a tutaj te góry nagle wyrastają z tego śniegu, lodu i to robi ogromne wrażenie.

Byłeś już w wielu pasmach górskich na świecie. Rozumiem, że to jest coś jedynego w swoim rodzaju i trudno jest to porównać do czegokolwiek innego.

Tak. Ta podróż uzmysławia człowiekowi, jak gigantyczna to jest odległość i jak daleko to jest na świecie. By tam dotrzeć z Europy, musimy się dostać do Chile. Tam trzeba dotrzeć na samo południe kraju do Punta Arenas, skąd latają samoloty i stamtąd to jest kilka tysięcy kilometrów, by dotrzeć na Antarktydę i tam jeszcze ruszyć w te góry. Jak już się jest tą kropeczką na lokalizatorze GPS, poruszającą się w tych górach i sobie człowiek oddali, zrobi ten zoom out i zobaczy, gdzie na tym świecie jest, to podwaja to wrażenie. Zdobycie góry to jedno, ale dotarcie tam to drugie.

Zdjęcia i filmy ze szczytu, które pokazywałeś, wskazywały na to, że pogoda była niesamowita. Opisz naszym słuchaczom i czytelnikom, jakie wrażenie robi Antarktyda z najwyższego punktu tego kontynentu. Co wtedy tam widziałeś?

Jest trochę szczytów obok. Jest Mount Sheen, który jest jednym z bardziej ikonicznych szczytów i gór, które znajdują się w pobliżu. Trochę tych gór widzimy, ale rozpościera się przed nami obraz lodowej pustyni, takiego bardzo płaskiego krajobrazu śnieżnego. Wydaje się czasem, że może to są jednak chmury, a później się okazuje, że to nie do końca chmury, tylko właśnie ten wszechogarniający lód. Antarktyda jest zaklasyfikowana jako lodowa pustynia i to jest też element związany z pogodą, że mieliśmy fenomenalne warunki, a temperatura dzięki temu, że tam nie ma wilgotności, była dla nas bardzo łaskawa. Naprawdę to ułożyło się tak, jak miało się ułożyć.

Zaczęliśmy od tego, że twoje przygotowania do tej wyprawy trwały kilka lat. Później poszło to ekspresowo. W ile dni od wylotu z Polski byłeś na szczycie?

Z Polski wyleciałem w pierwszy dzień świąt - 25 grudnia, a na szczycie stałem 3 stycznia. Cała akcja górska trwała 6-7 dni. Tyle było wspinaczki, do tego kilka dni podróży na ten koniec świata, a wiele lat trwały przygotowania do tego przedsięwzięcia.

A sam atak szczytowy, ile tam trwa? Tego samego dnia wychodzisz z bazy i wchodzisz na szczyt, czy też rozkłada się to na kilka dni?

Baza pod Vinsonem znajduje się na wysokości 2100 metrów i tam dolatują samoloty. Stamtąd zazwyczaj dokonuje się złożenia depozytów, czyli wędrówki mniej więcej połowy drogi do kolejnego obozu i tam zakopuje się głównie jedzenie na kolejne dni, by jednego dnia nie nieść tego wszystkiego przez całą drogę. Z bazy do pierwszego obozu to jest 7-8 godzin. Obóz znajduje się na wysokości 2800 metrów, a baza na wysokości 2100, czyli 700 metrów pokonuje się w górę. Tam czasami robi się cały dzień przerwy. My akurat mieliśmy pół takiego dnia, bo trochę pochodziliśmy w górę w ramach aklimatyzacji i jednocześnie spędziliśmy tam sylwestra, co było dość spektakularnym przeżyciem. 31 grudnia w takim miejscu, ale też ze Słońcem w pełni na niebie o północy - to robi duże wrażenie, bo jest tam dzień polarny. Z obozu niższego taki trudny i męczący fragment to 1000 metrów w pionie po linach poręczowych do obozu wysokiego na wysokości 3800 metrów. To jest dość piekielne przejście, bo niezależnie od tego czy ta pogoda jest bardzo dobra, czy bardzo zła, to człowiek się tam bardzo męczy. Albo za bardzo się zgrzeje, albo te warunki są niesprzyjające, ale trzeba ten fragment pokonać. 3800 metrów to jest obóz wysoki, z którego startuje się na szczyt, który ma 4892 metry, więc to jest mniej więcej 1000 metrów przewyższenia. Atak szczytowy jest trochę monotonny, bo w przypadku kilku gór, na których byłem, ten krajobraz się jednak mocno zmieniał i droga kluczyła. Tutaj jest tak, że idzie się takim dość rozległym płaskowyżem, który stopniowo się wznosi, by w ostatnim momencie wejść na grań szczytową Vinsona i tam po 20-30 minutach wędrówki zdobyć szczyt. Przydomek "małe Denali" w przypadku Vinsona jest bardzo adekwatny, bo Denali na Alasce to jest dwa razy tyle pracy - większe dystanse, większa wysokość, większy ciężar na plecach. Można więc powiedzieć, że jest to stosunkowo przyjemna góra.

A jeśli chodzi o skalę trudności, porównując do innych szczytów Korony Ziemi, to z czym byś to porównał? To coś podobnego do Elbrusa?

Tak. Myślę, że trochę jak Elbrus. Wydaje mi się, że to jest dobre porównanie. Pomijając wątek tego, że dochodzą sanie i trzeba wszystko nieść na swoich plecach, ale na Elbrusie jest podobnie. Jeśli nie korzystamy ze schronisk, tylko się rozbijamy, to też mamy cały dobytek. Z tą jednak różnicą, że na Elbrusie z 3000 metrów zjedziemy kolejką, jesteśmy w cywilizacji i możemy otrzymać pomoc, a na Antarktydzie raczej o to ciężko. Myślę, że to porównanie jest najtrafniejsze. W kontekście całej mechaniki wyprawy jest to natomiast po prostu jak Denali, ale jak mówiłem - dwa razy prostsze.

Wyprawa miała dojść do skutku rok temu. Wtedy zatrzymał cię Covid-19, ale nie odpuściłeś. Nie miałeś momentów, w których pomyślałeś: "Może to jednak nie ma sensu. Może te wszystkie wydane pieniądze, których było dużo, po prostu przepadną i odpuszczam"?

Oj tak. Zacznę od tego, że chichot losu jest taki, że 3 stycznia 2022 roku, gdy już wiedziałem, że nie pojadę, musiałem tą sytuacją jakoś zarządzić z uwagi na fakt, że ta wyprawa miała też element medialny i byli sponsorzy. Musiałem poinformować szeroką opinię, że nie ruszam na wyprawę. Zrobiłem to 3 stycznia zeszłego roku, publikując materiał wideo, a 3 stycznia 2023 roku stałem na szczycie Masywu Vinsona. Mówiąc poważnie, to był bardzo trudny okres, a szczególnie zaraz po. Jeśli coś na co się tak ciężko pracuje na kilkanaście godzin przed się realnie kończy i wydaje się, że jest nie do odzyskania, przepadło, to traci się grunt pod nogami i poczucie sensu. Tylko dzięki bliskim, mojej żonie, w jakiś sposób się z tego podniosłem i ten sens odnalazłem, stwierdzając że mogę sobie dać czas na pewnego rodzaju czarne chmury w głowie przez jakiś okres, ale potem muszę zacząć myśleć jak to wszystko znowu poukładać. Nie odpuściłem i mam nadzieję, że jest to lekcja nie tylko dla mnie, ale dla tych, którzy to obserwowali, że warto walczyć o takie rzeczy. Pokazuje to, że można te metaforyczne - i nie tylko - szczyty zdobyć mimo naprawdę wielkich przeciwności.

W przypadku takiej wyprawy trudniejsza jest jej organizacja niż samo wejście na szczyt?

W przypadku Vinsona myślę, że zdecydowanie jest to wielkie przedsięwzięcie logistyczno-finansowe. Logistycznie ono jest dużym przedsięwzięciem, ale też trzeba powiedzieć, że są agencje i one pomagają. To wszystko jest zorganizowane, ale trzeba powypełniać ogromną ilość papierów, zmieścić się w terminach, przygotować odpowiednio bagaż, który ma swoje limity. To wszystko musi być mądrze przygotowane. Natomiast ten wymiar finansowy i pozyskiwanie partnerów, sponsorów, to jest coś, co jest szalenie trudne. Dziś mogę już spokojnie powiedzieć, że nie jest niemożliwe, ale trudne - po prostu. Do tego dochodzi ten aspekt, że Vinson jest górą nie do końca znaną. Nie wszyscy wiedzą, że Antarktyda ma jakąś najwyższą górę i jest nią Masyw Vinsona. To nie do końca może więc być atrakcyjne dla partnerów i sponsorów. Znalazłem jednak fantastyczne firmy, które stały się patronami tej przygody i nie odwróciły się też w sytuacji tego kryzysu, co było świetne. Razem dopięliśmy tego celu. Odpowiadając na twoje pytanie - tak, w przypadku Vinsona to jest ogrom pracy przed, by tych 10 dni wyprawy się spełniło.

Za tobą już siedem szczytów, ale zostały ci jeszcze dwa, bo idziesz tym trybem, że zdobywasz nie siedem, a dziewięć, by uniknąć jakichkolwiek wątpliwości. Co dalej? Jedyne twoje dotychczasowe niepowodzenie to Denali. Jeszcze w tym roku będziesz próbował po raz kolejny?

Taki mam plan. Chciałbym zrobić to w czerwcu. Denali zdobywa się od mniej więcej połowy maja do połowy lipca. To jest takie okienko, gdy ruszają tam wyprawy. Maj charakteryzuje się niższą temperaturą. Jest więc trochę zimniej, ale z drugiej strony jest mniejsze ryzyko otwarcia się szczelin na lodowcu. Z drugiej strony okres późniejszy charakteryzuje się cieplejszą pogodą, więc jest trochę znośniej, ale te szczeliny mogą się pojawić. Nie ma jednak nigdy dobrej daty. To jest trochę loteria. W tym roku bardzo bym chciał w drugiej połowie czerwca zmierzyć się z Denali w takiej wyprawie małej, kompaktowej, z partnerami wspinaczkowymi, by spróbować dotrzeć te 45-50 metrów wyżej niż dotychczas, czyli po prostu na szczyt. Mam nadzieję, że to zwieńczy ten rok, a już dzisiaj aktywnie zaczynam działać w zakresie partnerów i sponsorów, bo nie ukrywam, że marzy mi się, by 2023 był ostatnim sezonem na Evereście, który śledzę online i by ten 2024 to był ten rok, kiedy ten dach świata jednak odwiedzę osobiście.

Czyli wiosną przyszłego roku chciałbyś zdobyć Everest.

Dokładnie tak - to będzie kwiecień-maj. Przygotowanie tej wyprawy wiąże się z szeregiem rzeczy nieporównywalnie trudniejszych niż wcześniej, bo abstrahując od kwestii przygotowania fizycznego i psychicznego na taką wyprawę oraz zabezpieczenia tego finansowo, czyli zbudowania portfolio sponsorów, na dodatek jeszcze trzeba 2 miesiące wyciągnąć z życia. To oznacza 2 miesiące wyciągnięcia z życia prywatnego i zawodowego. To jest przedsięwzięcie. Zaplanowanie tego jest bardzo trudne. Myślę już na rok do przodu, by umieć to wszystko jakoś poskładać.

Musisz więc od razu odpowiedzieć na podstawowe pytanie - będziesz zdobywać Everest z dodatkowym tlenem czy bez?

Ja wchodzę z tlenem. Dla mnie jest to jasne. Oczywiście znam tę dyskusję, która rozpala wyobraźnię, dzieli ludzi i rodziny, ale mówiąc poważnie - tlen jest jednym z elementów, które wpływają na to, że ryzyko wyprawy się zmniejsza. Mając świadomość, że tutaj chcę wrócić cały i zdrowy, to chcę niwelować tam czynniki ryzyka jak mogę. Nie mam żadnych oporów przed tym, by wchodzić na Everest z tlenem. Cały ten projekt jest projektem podróżniczo-sportowym i takim wielkim wyzwaniem w życiu, które przynosi wiele przygód i prowadzi na różne tory. Nie robię tego, by mieć jakiś tytuł czy też osiągnąć jakiś cel sportowy, bo też takim sportowcem nie jestem...

Ani pierwszy, ani najmłodszy, ani najwyższy już tam nie będziesz.

Dokładnie. Mógłbym być najstarszy, ale musiałbym na to jeszcze długo czekać, więc bez sensu.

Po jeszcze więcej informacji odsyłamy Was do naszego internetowego Radia RMF24

Słuchajcie online już teraz!

Radio RMF24 na bieżąco informuje o wszystkich najważniejszych wydarzeniach w Polsce, Europie i na świecie.
Opracowanie: