Jak bardzo można zmienić zdanie? I jak szybko uda się to zrobić szefowi rządu? Donald Tusk udowadnia, że wolta o 180’ nie jest dla niego szczególnym wyzwaniem. I że można dokonać jej, bez szczególnego powodu, w ciągu 14 miesięcy.

Jest październik 2012 roku. Donald Tusk walczy o sejmowe votum zaufania. No może "walczy" to trochę za dużo powiedziane, bo i tak wiadomo, że je dostanie, ale wygłasza przy tej okazji kolejne "expose". Trochę w nim obiecuje, trochę się chwali, trochę też mówi o swych planach. I tu składa solenną zapowiedź, że "żadna decyzja w parlamencie czy w rządzie nie będzie prowadziła do likwidacji jakiegokolwiek miejsca pracy lub jakiejkolwiek formy zarabiania". A nie będzie - bo premier uważa, że ludzie, którzy pracują na śmieciówkach i nie płacą od tego "daniny" na rzecz ZUS, to ludzie "którzy nie szukają wybiegu, nie szukają sposobu żeby nie płacić tej daniny, tylko którzy nie mają innej szansy na to żeby zarobić na nawet najbardziej skromne życie". Oczywiście wszystkie te zapewnienia są "jednoznaczne i twarde", bo miękkie jest serce premiera dla "tych najsłabszych, tych najbardziej zaniepokojonych o swoje skromne zarobki", którym oZUSowanie umów śmieciowych "ucięłoby mieczem możliwości" zarobkowe.

Minął rok i dwa miesiące. Bezrobocie przez ten czas nieco wzrosło. Problem umów śmieciowych ma wciąż podobną skalę. Kryzys się może i skończył - tak w każdym razie obwieścił premier - ale ciężko powiedzieć, żeby dotknięci nim, szczególnie to odczuli. Notowania rządu spadają. Nadchodzi styczeń 2014 i oto okazuje się, że to co wcześniej było "jedyną szansą najsłabszych" staje się "pracą odartą z godności i pozbawiająca ludzi nadziei na dobrą przyszłość", a niepłacenie "daniny" stało się "omijaniem" i "niewypełnianiem obowiązków". Tusk et consortes zapowiadają "rozpoczęcie walki z umowami śmieciowymi", w trosce o przyszłe emerytury, no i oczywiście o społeczną sprawiedliwość, a ta walka lada miesiąc ma zostać przekuta w pierwszą anty-śmieciową ustawę.

Co do samego meritum, to rozumiem, że dla pracowników, od lat będących na umowach śmieciowych, fakt, że pracują bez należytej osłony socjalnej, pełnopłatnych urlopów, pewności zatrudnienia czy możliwości ubiegania się o kredyt jest gigantycznym problemem. Dla nich, takie odgórnie zarządzone zlikwidowanie czy ograniczenie umów śmieciowych może być zbawieniem. Ale może być też powodem utraty jakiegokolwiek zajęcia i zarobku. Racje w tej sprawie są - moim zdaniem - dość równo rozłożone. Mają ich trochę i ci, którzy umów śmieciowych gorąco bronią, domagają się utrzymania status quo i przekonują, że ich brak będzie miał fatalne skutki, ale i ci którzy twierdzą, że to sposób na obchodzenie prawa fatalny w skutkach dla pracowników nie mogących ułożyć sobie normalnie życia, pracując cały czas na ruchomych piaskach. W całej tej sprawie bawi mnie raczej to, jak bardzo radykalnie rządzący potrafią zmienić nie tylko stosunek do jakiejś sprawy, ale nawet i język jakim o niej mówią. Niepokoi mnie też to, że pomysł nałożenia składki ZUS na umowy wychodzi z resortu finansów, bo skłania on do podejrzeń, że w całej tej historii to właśnie potrzeby fiskusa i budżetu mają, z punktu widzenia rządu, najbardziej znaczący sens i wymiar.