Z czterech działających równolegle komisji śledczych tylko dwie cokolwiek wyjaśniają. Cena, jaką płacimy za działanie pozostałych, to pieniądze wyrzucone w błoto.

Jedynie komisje badające okoliczności śmierci Barbary Blidy i Krzysztofa Olewnika w rzeczywisty sposób realizują cel, jaki przyświecał stworzeniu ustawy i powoływaniu parlamentarnych komisji śledczych. Cel najprościej opisany w pierwszym artykule ustawy: "Komisję powołuje się do zbadania określonej sprawy." W ciągu 11 już lat obowiązywania ustawy o sejmowej komisji śledczej stało się jasne, że im lepiej sprawa określona, tym lepiej można zbadać jej okoliczności. Oczywistość, którą udowodniły komisje badające prywatyzację (Czego? - Wszystkiego!), PKN Orlen, PZU... - czegokolwiek dokonały, rozszerzyły swoje działanie tak bardzo, że nikt nie pamięta do czego, i czy w ogóle do czegoś doszły.

Tym samym tropem idą działające dziś komisje "hazardowa" i "naciskowa". Naciskowa, mająca zbadać niegodziwości rządów PiS, działa już dłużej, niż te rządy trwały. Jak na razie do historii przechodzi przede wszystkim jako ciało, zajmujące się głównie próbami odwołania Andrzeja Czumy na zmianę z desperackimi wysiłkami, zmierzającymi do okiełznania temperamentu pani poseł Wróbel. Komisja hazardowa z kolei, przesłuchawszy wszystkich uczestników domniemanej afery, dorobiła się wyłącznie pokaźnego katalogu wątków pobocznych, które chcieliby badać posłowie Kempa i Wassermann, a które z zakresem działania komisji łączą się tylko przez nazwiska uczestników.

Jak na ironię, to te właśnie komisje cieszą się największym zainteresowaniem. To ich członkowie obnoszą się najchętniej ze swoimi "dokonaniami" bądź frustracjami, to ich obrady najczęściej są relacjonowane i transmitowane.

Być może stoi za tym kalkulacja: "śpieszmy się relacjonować komisje - tak szybko odchodzą"...