Drażni mnie histeria, jaka ogarnia polskie życie publiczno-polityczno-sieciowe, gdy pojawiają się jakiekolwiek wzmianki/pomysły/sugestie pojawienia się polskiego żołnierza na Ukrainie. Rodacy reagują na nie, pełnymi wyższości i niechęci stwierdzeniami typu "a sam se tam jedź". Prezentując się jak przystało na naród, który swe bezpieczeństwo opiera na gigantycznej sile własnej armii i może z równą beztroską myśleć o tym, czy pomóc Ukrainie, jak o tym czy w razie czego żołnierz amerykański, niemiecki czy brytyjski będzie bronił nas.

Tak oczywiście. Ukraina nie jest w NATO. Nie mamy wobec niej żadnych formalnych zobowiązań, żadnych powinności ani układów, które zmuszałyby nas do działania. Co nie znaczy, że w naszym interesie nie byłaby, bardziej realna niż dotąd, pomoc Kijowowi w walce z operacją "separatystów" na wschodzie kraju. I to pomoc, w której Polska nie ograniczyłaby się wyłącznie do potajemnego dostarczania Ukrainie kamizelek kuloodpornych czy butów wojskowych.

Tak oczywiście. Na wojnie giną żołnierze. Polskim żołnierzom groziłoby to również. Ale mam nieustające wrażenie, że w Polsce przywykło się myśleć o armii, jako wojsku z powszechnego poboru, gdzie wciela się wszystkich jak leci, czy tego chcą, czy nie. A my od paru lat mamy armię zawodową. Idą do niej ludzie, którzy - jak sądzę - wkalkulowują w swe życiowe - zawodowe ryzyko, że wojnę poznają nie tylko z telewizji i książek. Nie twierdzę, że marzą o tym by zginąć, ale też nie jest chyba tak, że dla kogoś, komu zamarzyło się zaciągnięcie do wojska udział w walkach, i to walkach także poza granicami własnego kraju, jest niewyobrażalny.

Tak oczywiście. Pytanie czy Ukrainie dziś najbardziej potrzeba polskich żołnierzy jest bardzo zasadne. I wcale nie twierdzę, że tak jest. Ale chodzi mi o to, byśmy byli w stanie dopuścić do świadomości taką dyskusję. I nie zachowywali się w niej jak ktoś, czyje bezpieczeństwo kompletnie nie zależy od tego, co dzieje się na Ukrainie. Czyż wysłanie na wschód kilku naszych oficerów (może już w stanie spoczynku), by doradzali albo współkierowali operacjami anty-terrorystycznymi byłoby naprawdę aż takim szaleństwem? Rosjanie rzucają na front ukraiński setki swoich żołnierzy. Naigrawając się ze świata, że ci idą tam dobrowolnie, w ramach przepustki. Czy świat, oby na pewno, nie powinien trochę ponaigrawać się z Rosjan?

Tak oczywiście. Wschód Ukrainy, Donbas czy Mariupol są daleko. Jakieś tysiąc kilometrów od polskiej granicy. Francuzów w 39 roku dzieliło od nas ledwie 200 kilometrów mniej. I też nie ruszyli palcem w bucie, by nas obronić. Do dziś mamy do nich i do Brytyjczyków o to żal. I wciąż święcie wierzymy, a przynajmniej mamy nadzieję, że "jakby co" to ci sami Francuzi, Brytyjczycy, Amerykanie czy Niemcy rzucą się nam pomagać. A może oni też będą sądzili, że "to daleko". I "niech sobie sami poradzą"?

Tak oczywiście. Warto zastanowić się, jakie byłyby konsekwencje jawnego i militarnego zaangażowania po jednej ze stron konfliktu na wschodzie Ukrainy. Warto też jednak pamiętać, że - przynajmniej formalnie - to, co dzieje się na pograniczu ukraińsko-rosyjskim to nie jest konflikt między dwoma państwami. Rosja twierdzi, że ona w ten spór zbrojnie nie angażuje. Oczywiście kłamie, ale też nie ma formalnego powodu by mogła uznać się za stronę konfliktu z Polską. Pytanie - i ono wydaje mi się w całej tej dyskusji pytaniem najpoważniejszym - to pytanie o to, czy pojawienie się na Ukrainie choćby jednego polskiego żołnierza, nie zostałoby przez Rosję uznane za pretekst do jawnego i otwartego przekroczenia granicy "w obronie rosyjskiej mniejszości". Gdyby tak miało być - to gra nie byłaby warta świeczki. Ale to jest dylemat wart głębszych i mądrzejszych debat, a nie pokrzykiwań "my chcemy pokoju, a wy wojny" albo "jak chcecie walczyć to weźcie se kałasza i jedźcie".