Warszawskie referendum mogło być gwoździem do trumny PO. To, że frekwencja była nie dość duża, by zakończyć prezydencką karierę Hanny Gronkiewicz-Waltz, może dać Platformie trochę oddechu. Ale triumfalistyczne nastroje, jakie zapanowały w jej szeregach, są mocno na wyrost. Bo sygnał wypływający z głosowania stolicy nie jest wcale tak jednoznaczny, jak chciałaby to widzieć PO.

Ponad 320 tysięcy osób, które poszły do urn, by odwołać Hannę Gronkiewicz-Waltz, to liczba niebagatelna. I choć oczywiście Warszawa to gigantyczny okręg wyborczy, z ponad 1 milionem i 300 tysiącami wyborców, to fakt, iż do lokali wyborczych pofatygowało się więcej osób niż w ostatnich wyborach zagłosowało na wszystkich kontrkandydatów pani prezydent jest czymś, co dowodzi, że rozczarowanie do samej PO i jej rządów rośnie, nawet w takim bastionie tej partii, jakim jest stolica. I tym razem nie potwierdziły tego sondaże, a głosowanie - a więc najlepszy z możliwych barometrów opinii publicznej. Nie ma co budować na tych liczbach nadmiernie czarnych - dla PO - hipotez, bo jednak spora część tych warszawiaków, którzy karnie chodzą na wybory, posłuchała wezwań do pozostania w domach, demonstrując tym samym lojalność wobec i Platformy i jej wiceprzewodniczącej, ale nad tym, że co czwarty wyborca na referendum jednak poszedł, nie sposób też przejść do porządku dziennego.

Tym bardziej dziwię się PiS-owi, że zamiast ogłaszać, jak niewiele zabrakło do zdymisjonowania Gronkiewicz-Waltz i jakiż to sygnał ostrzegawczy wysłali rządzącym mieszkańcy stolicy, natychmiast zaczął snuć budzące grozę teorie - o sprawdzaniu list, okrutnych represjach, jakie spotkać mogą tych, którzy poszli na referendum i straszliwych przestępstwach godzących w kodeksy, ustawy i konstytucję, jakich dopuścili się premier z prezydentem. Wizja prezydent Hanny, która ślęczy po nocach, by na liście 340 tysięcy głosujących znaleźć jakiegoś podległego urzędnika, a potem srodze go wybatożyć, pachnie jednak lekką aberracją. A co do sygnałów wysyłanych ze szczytów władzy, że te szczyty na referendum się nie wybierają - nie były one może i nazbyt politycznie-estetyczne, ale logika lokalnego referendum jest taka, a nie inna, władze są też ludźmi i politykami, więc święte oburzenie i doszukiwanie się tu zbrodni stanu pachnie mi tromtadracją i przesadą.

Patrząc na post-referendalny krajobraz mam wrażenie, że nie widać na nim żadnego trupa. Że to referendum nie ma ani jednoznacznie wygranych, ani tych, którzy ponieśli druzgocącą klęskę. Przy jego płomieniu każdy może upiec jakąś swoją pieczeń. Guział - bo zdołał przebić się do masowej świadomości, PiS i Palikot - bo pchnęli do urn więcej osób, niż sami się na starcie kampanii spodziewali, PO - bo obroniła Gronkiewicz, a nawet SLD, bo może łudzić się, że odegrało rolę języczka u wagi, który wyciągnie z cichego sojuszu z Platformą przyzwoite zyski. Nie da się wykluczyć, że kiełkujący w stolicy układ PO-SLD stanie się bardziej formalny, Sojusz obdarowany zostanie ciepłymi posadami, a z braku mocnego kandydata na prezydenta, poprze - ciszej czy głośniej - Gronkiewicz i przedłuży układ na następną kadencję. A przy okazji obie strony przetestują się wzajemnie przed, coraz bardziej realną, współpracą koalicyjną po następnych wyborach parlamentarnych.