Francję sparaliżował największy od ponad ćwierć wieku strajk aptekarzy, którzy protestują przeciwko kryzysowej polityce prezydenta Francois Hollande’a. Zamkniętych zostało ponad 90 procent aptek. Przerażeni chorzy gorączkowo szukają tych, które rząd zmusił do dyżurów.

Większość paryżan jest wściekła. Zwykła aspiryna stała się towarem na wagę złota. Żeby znaleźć nieliczne dyżurne apteki, którym rząd rozkazał przerwanie strajku ze względu na bezpieczeństwo osób ciężko chorych - trzeba przejechać pół miasta i czekać w tasiemcowych kolejkach.

To skrajnie nieodpowiedzialne. Muszę kupić leki dla mojego dziecka i dla mnie - i nie ma nawet żadnych informacji, gdzie jest najbliższa otwarta apteka - tłumaczy korespondentowi RMF FM Markowi Gładyszowi oburzona paryżanka przed zamkniętą na cztery spusty apteką.

Muszę brać codziennie leki na nadciśnienie. Czekam już kilkadziesiąt minut z receptą w ręku. Dyżurna apteka miała być otwarta, ale ciągle nikogo w środku nie ma - skarży się emeryt.

Aptekarze protestują forsowanym przez prezydenta Hollande’a kryzysowym cięciom w służbie zdrowia, a przede wszystkim przeciwko zmniejszającej się liczbie leków refundowanych. Większość paryżan się z tymi powodami protestu zgadza, ale nie z jego formą - masowe zamykanie aptek jest według nich niedopuszczalne.

Tym bardziej że francuscy aptekarze bronią dodatkowo swego monopolu - sprzeciwiają się jednocześnie projektowi wydania przez rząd pozwolenia na sprzedaż w supermarketach popularnych leków, których nie muszą przepisywać lekarze i które mają być tam tańsze.

(acz)