"Był niezwykłym humanistą. Zawsze otwarty na życie i na piękno" - mówi o zmarłym Krzysztofie Kolbergerze Małgorzata Zajączkowska. Oboje grali w spektaklu "Kocham O'Keeffe", o miłości dwojga wybitnych artystów. "Od tej sztuki zaczęła się nasza przyjaźń" - wspomina aktorka w rozmowie z Katarzyną Sobiechowską-Szuchtą z redakcji kulturalnej RMF FM.

Małgorzata Zajączkowska: To była wyjątkowa sztuka pod wieloma względami i dla mnie i dla Krzysia. Po pierwsze od tej sztuki zaczęła się nasza przyjaźń. Ta sztuka towarzyszyła chorobie Krzyśka przez cały czas, dokąd mogliśmy ją grać - graliśmy ją. Premiera była odłożona na 7 miesięcy ze względu na pierwszą operację Krzysztofa. I w tej sztuce Krzysio w jednym z monologów mówi jako Alfred Stieglitz: "całe moje życie dedykowałem sztuce". I ja myślę, że to jest też credo Kolbergera. Jego życie związane było nierozerwalnie ze sceną, z poezją i ze sztuką wyższą. On miał pewnego rodzaju - oprócz wykonywanego zawodu - posłannictwo, które już w naszych czasach się bardzo rzadko zdarza, a w jego przypadku było coś bardzo organicznego i prawdziwego.

Katarzyba Sobiechowska-Szuchta: To był artysta, aktor niezwykle dbający o słowo, o polszczyznę. On mówił o tym, że jego miłość do języka polskiego jest rodzajem - może to patetycznie brzmi - ale takiego patriotyzmu.

Małgorzata Zajączkowska: Tak, nabożeństwa jednocześnie. W bardzo piękny sposób tego słowa używał na co dzień. Jeden z ostatnich aktorów, który potrafił docenić słowo, odkryć jego piękno, w bardzo czasami prosty sposób je przekazać. I myślę, że siła tego, co robił, była niezwykła, o czym świadczą tłumy na jego koncertach poetyckich. To nie jest łatwy temat w dzisiejszych czasach, niezbyt popularny, a jednak zawsze gdziekolwiek Krzysiek się pojawił były dzikie tłumy. I piękne jest to, że on swojej chorobę użył - to jest złe słowo - ale gdzieś używał w piękny sposób. Bo dawał ludziom nadzieję, gdy szedł z tą chorobą przez życie, ale jednocześnie nie przedstawiał się tylko jako chory człowiek, tylko przedstawiał się jako człowiek, który dalej niesie ze sobą piękno i nadzieję. Niezwykła postać. I ja jestem trochę skrępowana mówiąc o nim, bo strasznie trudno go określić. Na pewno był niezwykłym humanistą. Na pewno był otwarty na życie, na piękno. Sam był niezwykle piękny. I od środka i lubił otaczać się pięknem. Zawsze nienagannie wyglądał, zawsze miał nienaganne maniery. Należał do lepszego świata, i sztuki, i życia. A jednocześnie potrafił grać w serialach. Potrafił zagrać epizod w filmie. Szalenie otwarty, ryzykant. Myślę, że to mu też pozwoliło tę chorobę przetrwać tak, a nie inaczej.

Katarzyba Sobiechowska-Szuchta: A środowisko czekało na niego. Tak, jak pani mówiła, że przekładaliście premierę... W Teatrze Narodowym też byłą taka historia, że "zagramy wtedy, kiedy Krzysztof będzie mógł." To rzecz niezwykła przy takich napiętych grafikach, prawda?

Małgorzata Zajączkowska: Tak, nikt się nawet nie zastanawiał, czy warto to robić, czy może zrobić dublurę... Nikt się nad tym nie zastanawiał. To w ogóle nie istniało. Było oczywiste, że wszyscy, którzy z nim pracują, czekają na niego. Nie było tej kwestii "ojej, ale ktoś zainwestował pieniądze". Nawet ludzie którzy zainwestowali, producenci, czekali. Była w nim pewnego rodzaju moc.

Katarzyba Sobiechowska-Szuchta: Dziś jest smutno tym, którzy znali Krzysztofa Kolbergera tylko z ekranu, z teatru albo z nagrań, słuchowisk radiowych, ale też jego bliskim, znajomym, przyjaciołom. Jakim powinniśmy go zapamiętać?

Małgorzata Zajączkowska: Każdy go zapamięta takim, jakim Krzysztof był mu bliski. Jeżeli Krzysztof kogoś zachwycał swoim głosem, poezją, to tak mu zostanie bliski. Jeżeli kogoś zachwycał swoim uśmiechem, to taki mu pozostanie. Jeżeli zapamięta go z czytania testamentu papieża... Nie ma "jakim powinniśmy, jakim musimy". Tutaj nic nie ma. To jest ulotne, a jednocześnie bardzo trwałe, ale każdy ma innego Kolbergera.

Katarzyba Sobiechowska-Szuchta: A pani?

Małgorzata Zajączkowska: To był mój przyjaciel. To jest mój przyjaciel.