W kinie profesjonalnym, etatowym jest hierarchia. Są takie przepisy, umowy, które mówią, że trzeba bezwzględnie podporządkować się woli reżysera, aktor nie ma nic do powiedzenia. W kinie offowym się rozwijam. Dowiaduję się czegoś o sobie. Wnoszę do tej roli swoje pomysły, swoją inicjatywę artystyczną i wykonawczą - mówi Edward Linde Lubaszenko, laureat Honorowej Złotej Ryby Festiwalu Filmów Optymistycznych w Rzeszowie.

Katarzyna Gudzik: Podczas tegorocznej edycji festiwalu 10. Multimedia Happy End Festiwal Filmów Optymistycznych w Rzeszowie odebrał pan Złotą Rybę - symbol wspierania kina niezależnego. Jaki według pana powinien być film optymistyczny? Edward Linde Lubaszenko: Kilka razy zastanawiałem się nad tym i kilka razy się na ten temat wypowiadałem i myślę, że coraz bliżej jestem formuły takiej, która by mnie zadowoliła. Mianowicie film optymistyczny to jest taki film, na końcu którego leży nadzieja do spełnienia. Taka nadzieja, że coś da się w życiu zrobić, bo te sprawy beznadziejne to przybijają człowieka, demoralizują i zniechęcają. Taka degeneracja, pozbawienie woli życia. Oczywiście są ludzie żywotni, którzy są bojowi i aktywni, bo mają taki charakter, naturę, ale są tacy, którzy potrzebują właśnie tej nadziei i takiego ognika, który gdzieś tam w tym tunelu beznadziei się świeci, pali się, i wtedy właśnie to jest optymistyczne, że coś takiego jest; że jest jakiś cel, do którego warto zmierzać i poświęcić temu dużo wysiłku.

Myśli pan, że w tej chwili dużo jest takich filmów optymistycznych?

W dużym stopniu filmy, jak i inne dzieła sztuki, są bardzo związane z życiem realnym, które się rozgrywa wokół nas. Ale nie w takim bezpośrednim otoczeniu, tylko na świecie. My w tej chwili jesteśmy jedną dużą...

Globalną wioską.

Tak. Wiemy, co się dzieje w Bangladeszu, co się dzieje w Afganistanie. O takim świecie mówię. Te wszystkie informacje, które przychodzą do nas z różnych stron świata, jakoś nas kształtują, coś w nas powodują, coś się z nami dzieje. Myślę, że twórcy nie są ani głusi, ani ślepi, i widzą to, i słyszą, co się dzieje. I to odbija się w oczywisty sposób w tym, co robią.

W sali widowiskowej, powiedział pan, że to pana pierwszy film niezależny. Czy może pan powiedzieć, jak pracuje się w kinie offowym?

No fantastycznie! W filmie, w kinie profesjonalnym, takim państwowym, etatowym, to jest hierarchia. Są takie przepisy, umowy, które mówią, że trzeba bezwzględnie podporządkować się woli reżysera, i aktor nie ma nic do powiedzenia. Natomiast tu jest rodzaj takiego spotkania, z resztą obsady. Są to ludzie, z którymi reżyser ma nadzieję się dogadać, i na ogół się dogaduje, ale właśnie, co do tego, co wyniknie. Reżyser ma swoje uwagi i aktor łatwiej je przyjmuje, bo one nie są dyktowane.

Czy ryzykownym nie będzie stwierdzenie, że w jakimś stopniu kino niezależne rozwija pana aktorsko?

A to na pewno. Bo ja się czegoś dowiaduję o sobie. Nie wykonuję czyichś zadań, poleceń, tylko wykonuję to, co zostało uzgodnione, tylko wnoszę do tej roli swoje pomysły, swoją inicjatywę artystyczną i wykonawczą.

To jest trochę coś innego niż wyjść na scenę. Bo nawet jak się jest już znanym i uznanym aktorem, to zawsze ta zależność, te ostatnie słowa reżysera decydują o wszystkim. Masz się podporządkować, co jest trochę zniechęcające zwłaszcza dla anarchisty takiego jak ja.