W kolejnym dniu, trwających od sześciu tygodni protestów, birmańska służba bezpieczeństwa zastrzeliła pięć osób. "Zachowują się, jak na polu walki, a strzelają do nieuzbrojonych ludzi" - powiedział w rozmowie z agencją Reutera demonstrant, Myat Thu. Stojący na czele działającego w podziemiu cywilnego rządu Birmy, Mahn Win Khaing Than obiecał natomiast, że Birmańczycy będą mieć ustawowe prawo do samoobrony.

Wiceprzewodniczący cywilnego Komitetu Reprezentantów, który zapowiedział w niedzielę na Facebooku walkę o ustanowienie "federalnej demokracji upragnionej przez wszystkich naszych etnicznych braci cierpiących od dziesięcioleci różnego rodzaju prześladowania ze strony dyktatury", uznał prawo do czynnej obrony za kluczową kwestię.

"Podziemny komitet, który w okresie przejściowym będzie funkcjonował jako tymczasowy zespół ds. administracyjnych, wyda stosowne dekrety zezwalające na użycie broni w sytuacji wyższej konieczności" - napisał w swym apelu do ludności Mahn Win Khaing Than, który jest też członkiem kierownictwa Narodowej Ligi na rzecz Demokracji (NLD).

Tysiące ludzi na ulicach

W odpowiedzi na apel działaczy NLD w niedzielę na ulice birmańskich miast znów wyszły tysiące manifestantów. Policja po raz kolejny używała broni, by zmusić demonstrantów do rozejścia. W Rangunie w dzielnicy handlowej służba bezpieczeństwa śmiertelnie postrzeliła trzy osoby

Ofiary śmiertelne odnotowano też w innych miastach. W 284-tysięcznym Pegu w środkowej części kraju od kul zginął student. Portal The Kachin Wave poinformował zaś, że w niedzielę w 60-tysięcznym Hpakant życie stracił inny uczestnik protestów.

W ocenie Związku Pomocy Więźniom Politycznym (AAPP) od lutego, gdy w Birmie zaczęły się protesty, życie straciło ponad 80 osób. Tylko w sobotę policja zastrzeliła 13 kolejnych osób.

"To najczarniejszy moment w dziejach naszego narodu"

"To najczarniejszy moment w dziejach naszego narodu, ale pamiętajcie, że najciemniej jest tuż przed świtem" - napisał w niedzielę w swym apelu do Birmańczyków cytowany już najwyższy przedstawiciel podziemnych władz.

Obawiając się policyjnych pułapek w Rangunie opozycja zorganizowała w tym mieście kilkanaście równoległych manifestacji. Odbywała się też pikieta na siedząco. Na niektórych ulicach Rangunu ludność wzniosła barykady z worków piasku i zasieki z drutu kolczastego. Policja używała gazu łzawiącego oraz ostrej amunicji dla rozpraszania tłumów.

"Zachowują się, jak na polu walki, a strzelają do nieuzbrojonych ludzi" - powiedział w rozmowie z agencją Reutera działacz NLD w Mandalaj, Myat Thu. Zaznaczył, że wśród dotychczasowych ofiar jest 13-letni chłopiec i buddyjski mnich.

Mundurowi przeciwko cywilom

Mimo płynących z całego świata apeli o zaprzestanie przemocy wobec własnych obywateli birmańskie władze w dalszym ciągu wysyłają wojsko i policję do tłumienia protestów. 

Organizacja praw człowieka Amnesty International zarzuciła birmańskiej armii stosowanie przeciwko protestującym śmiercionośnej broni i oceniła, że w wielu przypadkach zabijanie nosiło znamiona pozaprawnych egzekucji.

Demonstranci domagają się ustąpienia junty, która przejęła władzę po puczu w dniu 1 lutego, uwolnienia demokratycznie wybranej przywódczyni kraju, noblistki Aung San Suu Kyi oraz przywrócenia władzy Narodowej Lidze na rzecz Demokracji (NLD), która rządziła Birmą od 2016 roku i wysoko wygrała wybory parlamentarne z listopada 2020 roku. 

Wojskowa junta twierdzi, że te wybory były sfałszowane, choć komisja wyborcza nie dopatrzyła się żadnych nieprawidłowości.

Armia zapowiedziała przeprowadzenie kolejnych wyborów i oddanie władzy ich zwycięzcom, ale wielu Birmańczyków nie wierzy w te zapowiedzi i raczej obawia się kolejnej długotrwałej dyktatury wojskowych.