W kenijskiej Garissie wciąż słychać krzyki rodzin tych, którzy zostali zabici w ataku na uniwersytet. Na ulicy przez kilkanaście godzin leżały ciała zastrzelonych. Ofiary miały rany głowy. Napastnicy strzelali do nich od tyłu. Najpierw jednak wybierali tych, którzy są chrześcijanami. Telewizja CNN i agencja Reutera dotarła do świadków czwartkowej masakry. Ich relacje mrożą krew w żyłach.

Garissa to niewielkie, spokojne miasto w Kenii, leżące około 140 km od granicy z Somalią. Ten spokój został zakłócony w czwartek, kiedy to na teren kampusu wdarli się zamachowcy z terrorystycznej organizacji Al-Shabab. Napastnicy sforsowali bramę wjazdową, zastrzelili strażników i wjechali na teren uczelni. Potem rozpoczęła się rzeź.

Terroryści strzelali i rzucali granatami na oślep. Część młodych ludzi zdołała uciec, słysząc odgłosy odpalanej broni automatycznej. Studenci chowali się za drzewami, albo kładli się na ziemi i udawali, że są martwi. Jedna z uczennic we wstrząsającej rozmowie z reporterem CNN opowiadała, że żeby uwiarygodnić swoją śmierć ubrudziła się krwią swoich zastrzelonych już kolegów i leżała nieruchomo, twarzą do dołu. Dzięki temu udało jej się przeżyć.

Szokującą relację przedstawiła również kolejna z ocalonych 21-letnia Reuben. Jak mówiła, na jej oczach bojownicy zastrzelili trójkę młodych ludzi, którzy na kolanach błagali o litość. Ich błędem było zdanie: Jezu, ocal nas. Wtedy zastrzelili ich niemal natychmiast - mówiła.

Większość ofiar została zabita strzałem w tył głowy. Z relacji naocznych świadków wynika, że terroryści najpierw wdarli się do miejsca, w którym studenci się modlili. Zamachowcy część studentów zabili już wtedy - część wzięli jako zakładników. Ich egzekucja odbyła się później. Zostali zamordowani na oczach innych, na środku niewielkiego placyku.

Bojownicy wybierali chrześcijan, muzułmanów oszczędzali. Słyszałam ich w sąsiednim pokoju. Słyszałam, jak pytali, kto jest muzułmaninem, a kto chrześcijaninem. Potem były tylko strzały i krzyki - mówiła jedna ze studentek. Jak dodała, terroryści wykrzykiwali, że są z Al-Shabab. Mówili: my jesteśmy z Al-Shabab i przyszliśmy was dziś odwiedzić. Potem były strzały i cisza przerywana śmiechem napastników.

Oblężenie trwało. Część studentów udało się ewakuować, jednak w czasie brutalnej szarży zginęło ok. 150 osób.

Terroryści zadbali, żeby ofiar było jak najwięcej. Policjanci nie mogli wejść na teren kampusu, ponieważ uzbrojeni bojownicy dostali się na dach budynku i strzelali w kierunku funkcjonariuszy. W ten sposób masakra młodych ludzi trwała kilka godzin. Budynek został oblężony.

Rzecznik grupy Al-Shabab Ali Mohamud Rage mówił w rozmowie z agencją Reutera w dniu ataku, że ciał "jest więcej, niż da się wynieść".

Błyskawicznie zapełnione zostały miejskie kostnice, dlatego dzień po ataku na ziemi wciąż leżeli ci, których zastrzelono.

W ataku zginęło około 150 osób - dokładna liczba wciąż nie jest znana. Wiadomo, że w czasie ataku na terenie uczelni znajdowało się 815 uczniów. Duża część z nich została ranna, niektórzy ciężko. Wciąż jednak policjanci nie mogą doliczyć się kilkunastu osób.

Był to najkrwawszy atak w Kenii od roku 1998. Wtedy zbombardowane zostały placówki dyplomatyczne Stanów Zjednoczonych. Wówczas ofiar było 224, rannych z kolei zostało ponad 4 tys. osób.

Zarówno za ten, jak i za atak sprzed ponad 25 lat, odpowiadali terroryści powiązani z Al-Kaidą. Teraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało list gończy za członkiem grupy Al-Shabab. Za pomoc w schwytaniu Mohameda Mohamuda wyznaczono nagrodę w wysokości 20 mln kenijskich szylingów, czyli ok. 215 tys. dolarów. W liście gończym nie podano, jaką rolę pełnił w tym zamachu.