Matura z przedmiotów rozszerzonych jest formalnie fikcją, bo nie ma progu zdawalności. Ministerstwo edukacji chce go ustalić na poziomie 40 lub 50 proc. - pisze w poniedziałek "Gazeta Wyborcza".

Od 2015 roku oprócz obowiązkowych egzaminów z polskiego, matematyki i języka obcego, gdzie trzeba uzyskać 30 proc. punktów, maturzyści muszą też wybrać jeden przedmiot na poziomie rozszerzonym. "Ten egzamin jest dość absurdalny" - ocenia gazeta. "Nie ma tu bowiem progu zdawalności, więc nawet zero punktów pozwala zdać maturę" - podkreśla GW w komentarzu.

Ministerstwo Edukacji Narodowej chce wprowadzić próg zaliczeniowy w przypadku przedmiotów rozszerzonych na egzaminie maturalnym. Szefowa resortu proponuje, by ten próg ustalić na poziomie nawet 50 proc. punktów. MEN rozważa nieco mniej - 40 proc.
W obu wypadkach, wzrosłaby liczba osób, które nie byłyby w stanie zdać matury - twierdzi gazeta. Przy progu 50 proc. maturę zdałoby zaledwie 25 proc. uczniów, przy progu 40 proc. - 42 proc., a gdyby przyjąć próg 30 proc., czyli taki, jak w wypadku przedmiotów obowiązkowych, to egzamin dojrzałości zdałoby 60 proc. - wylicza dziennik.

Minister Anna Zalewska uważa, że poziom matur podniesie sama świadomość, że egzamin można jednak oblać. Wtedy część maturzystów będzie poważniej traktować przedmiot rozszerzony.

(ug)