Najkrwawszy od 4 lat zamach w Izraelu rozbudził obawy świata, że sytuacja na Bliskim Wschodzie może się wymknąć spod kontroli.

"Wczorajsza masakra pod Tel Awiwem była wyzwaniem wobec izraelskiego premiera-elekta Ariela Szarona " - pisze dziś popularny izraelski dziennik "Yediot Ahronot". Na przedmieściach Tel Awiwu autobus prowadzony przez Palestyńczyka wjechał na zatłoczony przystanek. Zginęło 8 osób, a ponad 20 zostało rannych. Ofiarami zamachu są w większości żołnierze izraelscy. Kierowca zbiegł. Podczas ucieczki stracił panowanie nad kierownicą, uderzył w ciężarówkę. Po wypadku wpadł w ręce Izraelczyków. Zamach natychmiast zaognił stosunki izraelsko - palestyńskie. Tymczasowy premier Państwa Żydowskiego - Ehud Barak zarządził całkowitą blokadę terytoriów palestyńskich, a Szauld Mofaz, szef sztabu izraelskiej armii zagroził: "Nie zawahamy się skrzywdzić tych, którzy chcą skrzywdzić nas". Premier - elekt Ariel Szaron zapowiedział, że dopóki będzie trwać terror dopóty nie będzie żadnych rozmów z Palestyńczykami. O tym, że najpierw trzeba chcieć zapomnieć o przemocy mówiła Hannah Aszrawi - członkini palestyńskiego parlamentu: "Jeśli Arafat miałby magiczną różdżkę, to wtedy mógłby zarządzić "Koniec przemocy" i przemoc by ustała. Myślę, że to co się teraz dzieje to odbicie bardzo rasistowskiej mentalności, która rozwinęła się przez dziesięciolecia bezprawnej okupacji".

Inni wysocy przedstawiciele Autonomii mówią, że wczorajszy zamach jest odwetem za zabicie dzień wcześniej oficera palestyńskich służb specjalnych. Jego samochód ostrzelany został rakietami przez izraelski śmigłowiec. Radykalne ugrupowania palestyńskie otwarcie nawołują do atakowania Izraelczyków. Według Hamasu, islamskiego Dżihadu i Hezbollahu jedyną drogą do uzyskania niepodległości jest powstanie zbrojne przeciw Państwu Żydowskiemu.

foto RMF FM

08:10