„Na pewno nie ustąpię żadnej sile - niezależnie od tego, jak będzie radykalnie demonstrować - jeśli jej postulat jest przeciwko interesom ludzi”– zadeklarował premier Donald Tusk, odnosząc się do żądań związkowców, którzy w ubiegłym tygodniu protestowali w stolicy. „Jestem gotowy do poważnej rozmowy, ale dyktatu nie będzie” - dodał.

Szef rządu stwierdził, że bardzo szanuje przedstawicieli związków zawodowych i przypomniał, że sam zaczynał działalność publiczną w "Solidarności". Zastrzegł jednak, że od pewnych usankcjonowanych form dialogu nie powinno się odchodzić. Nie po to w przyjęliśmy na poziomie ustaw i konstytucji precyzyjne regulacje, o tym gdzie i kto z kim powinien rozmawiać i przede wszystkim, gdzie jest miejsce podejmowania decyzji, żebyśmy teraz potraktowali to tak lekceważąco - podkreślał.

Premier przyznał, że protesty związkowców były dobrze zorganizowane, co złożyło się na ich "europejski obraz". Jak widać, punkt wyjścia wcale nie jest taki zły - stwierdził. Oświadczył też, że nie dziwi go fala społecznego niezadowolenia. Wiadomo, że w Polsce prawie każdy jest z czegoś niezadowolony, łącznie ze mną, więc nie jest dla mnie zaskoczeniem, że 60 proc. Polaków ma powód powiedzieć, że jest z czegoś niezadowolonych i przeciwko czemuś chętnie by zaprotestowało. Trzeba to uszanować - mówił.

Tusk stwierdził, że postulaty przedstawiane przez związki zawodowe wymagałyby ogromnych pieniędzy (nawet 300 miliardów złotych) , a efektem ich przyjęcia byłaby utrata pracy przez wiele osób. Żeby poważnie rozmawiać, trzeba usiąść do stołu i rozmawiać o konkretnych przedsięwzięciach. Jeśli ktoś nie chce rozmawiać, to ja go siłą do stołu rozmów nie doprowadzę - przekonywał. Zwrócił też uwagę na fakt, że uczestnikami rozmów w bojkotowanych przez związkowców Komisji Trójstronnej są także pracodawcy, których interesów trzeba bronić. Nie pozwolę lekceważyć przedsiębiorców, bo oni są także istotną stroną tego ciągłego dialogu - podsumował.