Kampania przed rosyjskimi wyborami prezydenckimi jeszcze nie nabrała tempa, a już dochodzi do skandali. Tym razem chodzi o zbieranie podpisów na listach poparcia poszczególnych kandydatów. Należało to zrobić do dziś, jednak nie wszystkim ta sztuka się udała.

Aby kandydat został zarejestrowany, na jego liście poparcia powinno znaleźć się co najmniej 2 mln podpisów. Jako pierwszy - oczywiście - uwinął się obecny prezydent Władimir Putin, a raczej doskonale dla niego działająca machina państwowa. Wg mediów w zakładach pracy, uczelniach i lokalnych administracjach rozlegały się telefony z góry; ustalono limit podpisów, który musi zebrać dyrektor lub naczelnik. W efekcie Putinowi dostarczono aż 7 milionów „autografów”.

Pozostali kandydaci nie mieli już tak łatwo. Specjaliści twierdzą nawet, że zbieranie podpisów kosztowało każdego z nich co najmniej kilkaset tysięcy dolarów. Niektórzy wynajmowali specjalne firmy, które zajmowały się

profesjonalnych fałszowaniem blankietów z podpisami. Wystarczyła do tego kupiona – najczęściej na bazarze – urzędowa baza danych mieszkańców poszczególnych regionów, zawierająca dane z dowodów osobistych oraz sowicie opłacani studenci, którzy skrupulatnie wpisywali je do specjalnych formularzy.

Prawicowa Irina Chakamada i lewicowy Siergiej Głazjew są tak popularni, że nie musieli odwoływać się do takich metod, jednak mimo to Krem zaniepokojony, że będą odbierać głosy Putinowi przez telewizję oskarżył oboje o fałszerstwo. O tym czy zostaną zarejestrowani okaże się w ciągu najbliższych dni.

22:40`