Prosiła lekarzy i pielęgniarki o pomoc, ale słyszała, żeby nie zawracać głowy. Pani Agnieszka swoją córkę urodziła na szpitalnym łóżku oddziału ginekologicznego szpitala w Świnoujściu. Dziecko nie przeżyło. Sprawą zajmuje się samorząd lekarski i prokuratura.

Pani Agnieszka do szpitala zgłosiła się o świcie 7 stycznia, bo czuła, że coś jest nie tak. Lekarz nie stwierdził nieprawidłowości, poza obniżeniem poziomu wód płodowych. Pani Agnieszka została przyjęta na oddział, dostała kroplówkę. Podczas obchodu lekarka odmówiła zbadania kobiety. Powiedziała mi, że zbada mnie może jutro i jeszcze dorzuciła coś w rodzaju "Co? Ja mam je wszystkie zbadać?" -  relacjonuje pani Agnieszka.

Kobieta dostała zastrzyk rozkurczowy. Następnego dnia rano przyszła do niej pielęgniarka. Wtedy ostatni raz słyszałam bicie serca mojego dziecka. Później zaczęły się bóle - opowiada. Personel kazał kobiecie stanąć w kolejce do gabinetu lekarskiego i czekać na badania. Od lekarki usłyszała, że musi dziś urodzić, mimo że był to dopiero 6. miesiąc ciąży. Lekarka skomentowała też wiek ciężarnej. Miała jej powiedzieć, że gdy ma się 43 lata, to jeździ się na wczasy, zamiast rodzić dzieci.

Pani Agnieszka wróciła na oddział ginekologiczny. Na sali leżała sama. Zadzwoniła po mamę. Na chwilę trafiła do gabinetu zabiegowego, okazało się, że ma 5-centymetrowe rozwarcie i że cesarki nie będzie. Kobieta znów wróciła do szpitalnego łóżka. Nie wiem, ile czasu minęło, 15 czy 20 minut, jak powiedziałam mamie, że czuję główkę dziecka. Mama pobiegła po pomoc, ale od pielęgniarki usłyszała, że nie jestem jedyną pacjentką. Jak wróciła, to ja urodziłam córkę w pościeli. W pościeli na szpitalnym łóżku - płacze pani Agnieszka.

Dopiero wtedy personel zareagował. Kobieta wraz z córką trafiły na salę zabiegową. Pani Agnieszka twierdzi, że widziała, że dziecko się rusza. Pielęgniarki powiedziały jej, że malutka Amelka żyła do momentu przecięcia pępowiny. Potem zobaczyłam w aktach szpitalnych, że urodziłam martwe dziecko. Nie rozumiem. Przecież widziałam, że się rusza - mówi kobieta. Wszystko wydarzyło się w środku dnia, w środku tygodnia, gdy na oddziale ginekologiczno-położniczym szpitala w Świnoujściu pracowała pełna obsada!

Sprawa trafiła do Ministerstwa Zdrowia, dyrekcji szpitala i Okręgowej Izby Lekarskiej. Ta ostatnia prowadzi postępowanie. Do tej pory udało się zabezpieczyć wszystkie dokumenty, trwa ich analiza. Musimy zbadać wszystko od strony medycznej. Na razie mamy tylko słowa pacjentki. Brzmią tak przerażająco, że wolałbym, żeby się nie potwierdziły. Nikt nie chciałby, żeby takie rzeczy się działy w szpitalach - mówi w rozmowie z reporterką RMF FM Anetą Łuczkowską dr hab. Jacek Różański, Okręgowy Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej z Izby Lekarskiej w Szczecinie. Jeszcze w tym miesiącu przesłuchane mają być wszystkie strony. Potem zapadnie decyzja, czy lekarze ze Świnoujścia staną przed sądem lekarskim. Grozi im od upomnienia po pozbawienie praw do wykonywania zawodu.

Postępowanie, na wniosek Ministerstwa Zdrowia, wszczęła też prokuratura ze Świnoujścia. Śledztwo toczy się w sprawie narażenia dziecka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia podczas porodu. Przesłuchiwani są świadkowie, a śledczy czekają na ustalenia samorządu lekarskiego.

W szpitalu w Świnoujściu trwa właśnie kompleksowa kontrola, prowadzona przez wojewódzkiego konsultanta w zakresie ginekologii i położnictwa. Kontrolę na wszystkich porodówkach pod koniec stycznia zlecił minister zdrowia po tym, jak w szpitalu we Włocławku zmarły nienarodzone bliźnięta. Wyniki powinny być znane w kwietniu.

(mpw)