Polski alpinista, który przed tygodniem zaginął na Elbrusie, najwyższym szczycie Kaukazu, jest już w Moskwie. Jan Burczak z Lublina, przyleciał z Kaukazu do stolicy Rosji wraz z matką. Polski turysta, mimo że spędził ponad półtorej doby na śniegu i mrozie, jest w dobrym stanie. Dziennikarzom powiedział, że nie czuje się winny zamieszania, które wywołał.

Jan Burczak mówi, że gdy był z kolegami na szczycie, załamała się pogoda, a on zgubił drogę; błąkał się po lodowcu półtorej doby. Nocą, by nie zamarznąć, cały czas chodził. Właśnie wtedy niemal nie zginął. W nocy wpadłem w szczelinę głębokości około 20 metrów, zatrzymałem się na piątym metrze. Miałem w ręku jednego raka, na nodze drugiego i zastanawiałem się przez dobre pół godziny, widząc gwiazdy nad sobą, jak się stamtąd wydostać - opowiada Jan Burczak. Później Polak trafił do chatki pasterzy, gdzie spał niemal 40 godzin. Ludzie, których spotkał pomogli mu dostać się do telefonu i zawiadomić bliskich.

Student przyznał, że nie jest doświadczonym alpinistą i popełnił sporo błędów. Dziennikarzom powiedział jednak, że nie czuje się winny zamieszania, które wywołał. Polskiego studenta szukano przez kilka dni. W akcji brali udział przedstawiciele Elbruskiej Służby Ratowniczej oraz rosyjska milicja. Polski konsul generalny w Moskwie, Tomasz Klimański ostrzega niedoświadczonych turystów przed wchodzeniem na modne w ostatnim czasie góry Rosji. Ceną takich wypraw może być życie - podkreśla Klimański i dodaje, że takich sytuacji jak ta z Janem Burczakiem jest coraz więcej.

Rys. RMF

07:00