Rosyjski koncern Gazprom zaczął o godzinie 10 czasu moskiewskiego ograniczać dostawy gazu na Białoruś. Na razie obniżka wyniosła 15 procent, ale będzie zwiększana stopniowo do 85 procent - powiadomił szef koncernu Aleksiej Miller.

Powodem ograniczenia dostaw surowca jest dług Mińska wobec Gazpromu. Według strony rosyjskiej, wynosi on 192 mln dolarów. Rosjanie chcą, by Białorusini spłacili dług żywą gotówką, a nie towarami. Rano delegacja białoruska po raz drugi przyjechała do Moskwy, ale te rozmowy zakończyły się fiaskiem.

Mińsk zagroził tymczasem, że odcięcie 85 procent dostaw surowca nie pozwoli mu zabezpieczyć tranzytu do Europy. Kłopot w tym, że przez Białoruś płynie 20 procent rosyjskich dostaw dla Zachodu. Miedwiediew polecił jednak ograniczać dostawy stopniowo i proporcjonalnie i jednocześnie prowadzić ze stroną białoruską rozmowy. To oznacza, że jest szansa, by europejski odbiorca nie odczuł od razu skutków tej wojny.

Czy w tym sporze chodzi tylko o pieniądze?

Oficjalnie w gazowej wojnie chodzi jedynie o pieniądze, bo Gazprom boi się, że pod koniec roku dług Białorusi osiągnie pół miliarda dolarów. Dlatego prezydent Miedwiediew, wydając polecenie zakręcenia kurka, mówił wyłącznie o finansach: Gazprom nie może przyjmować niczego innego, żadnych pierogów, masła czy blinów w charakterze zapłaty i to powinni zrozumieć nasi białoruscy partnerzy.

Rosjanie wywołują jednak tę wojnę przed wyborami prezydenckimi na Białorusi, w sytuacji, gdy Łukaszenka wciąż staje okoniem i irytuje Moskwę.

Wreszcie Miedwiediew, nakazując ograniczyć dostawy, pokazał, jaką iluzją jest przekonanie, że Gazprom to firma jak inne. Pokazał, że decyzje w sprawie koncernu zapadają na Kremlu, a nie w zarządzie spółki.