Po prawie 8 latach od wybuchu wojny w Donbasie nad Ukrainą znów zawisła groźba gwałtownego, brutalnego konfliktu na dużą skalę. Choć na wschodzie nie jest spokojnie – na linii frontu cały czas trwa wymiana ognia – obawy, że sytuacja może się szybko pogarszać są poważne. U granic gromadzą się rosyjscy żołnierze - ponad 100 tysięcy. Zachód, na razie bez większych sukcesów, targuje się z Kremlem o bezpieczeństwo tego kraju. Co o tym mówi się w Kijowie? Co na wschodzie? Jak widzą to żołnierze na froncie? O tym pisze wysłannik RMF FM na Ukrainę, Paweł Balinowski.

REKLAMA

Na ulicach Kijowa niewiele przypomina o tlącym się na wschodzie konflikcie. Z plakatów na przystankach patrzą co prawda umundurowani żołnierze, czasem wspierani patriotycznymi hasłami, ale ich twarze giną w natłoku świąteczno-noworocznych dekoracji. To one zdominowały przestrzeń prawie 3-milionowej metropolii.

Dla żyjących tutaj ludzi trwająca kilkaset kilometrów stąd wojna to coś, do czego przez lata po prostu zdążyli się przyzwyczaić. To nie znaczy jednak, że o tej wojnie nie pamiętają. Pytani o nowe zagrożenie - 100 tysięcy rosyjskich żołnierzy u granic Ukrainy, widmo inwazji i konfliktu na ogromną skalę - odpowiadają: tak, to martwi, ale to to po prostu kolejny element naszej codzienności.

Ludzie są już chyba bardziej rozdrażnieni niż wystraszeni tym, co się dzieje. To wszystko wpływa na kursy walut, na wzrosty cen i tak dalej... każdy stara się przed tym wszystkim jakoś zabezpieczyć. Do tego wprowadza się na przykład dodatkowy obowiązek wojskowy dla kobiet. Tak czy inaczej nie da się w pełni przygotować na coś takiego - mówi Ania, mieszkanka Kijowa. Już z powodu walk w Donbasie u nas jest trudna sytuacja, a ataku Rosjan możemy już po prostu nie przeżyć - dodaje.

Kijów to jeden świat. Wspomniany przez Anię Donbas - drugi. W tym drugim świecie sprawy wyglądają inaczej. To sześć godzin jazdy pociągiem od stolicy, życie tu nie zamarło, toczy się w miarę normalnym rytmem, dorośli chodzą do pracy, dzieci do szkoły. O zagrożeniu ze strony Rosji i separatystów dużo trudniej zapomnieć.

Między Ukrainą a Rosją

Drużkiwka jest niewielkim miastem w obwodzie donieckim. Mieszka tu 55 tysięcy ludzi. W 2014 roku miasto zostało zajęte przez prorosyjskich separatystów, którzy w jednej z piwnic urządzili samozwańczy sąd. Torturowali i zabijali ludzi. Wkrótce potem ukraińska armia odbiła miejscowość, obecnie znajduje się ona kilkadziesiąt kilometrów od linii frontu. Mieszka tu Anatolii Wodołazaskii, pomagający armii emeryt, odznaczony orderem Narodowego Bohatera Ukrainy za zasługi w 2014 roku.

Powiem szczerze - nie boję się. Nie wolno wierzyć Rosji. To, że ona zgromadziła wojska to jeszcze pół biedy. Nie zapominajcie, że u nas wojna trwa już 8 lat, jesteśmy gotowi do odparcia ataku. Oczywiście, oni są od nas silniejsi, ale jesteśmy gotowi.
przekonuje Wodołazaskii.

Jestem wolontariuszem, pracuję z wojskowymi, byłem w wielu bazach, w których szkolą nas i Amerykanie, i Niemcy i Polacy, cały czas zyskujemy nowy sprzęt. Tak, to straszne, jeśli Rosja zaatakuje, ale nie oddamy Ukrainy - dodaje. On sam w 2014 roku był torturowany przez separatystów.

Tak myśli i mówi wielu, ale nie wszyscy. W Drużkiwce nadal jest sporo osób, które chętniej widziałyby to miasto w rękach separatystów, a jeszcze bardziej - Rosjan. Tak jest nawet mimo nadal świeżych wspomnień o okrucieństwie bojowników, którzy po zajęciu miasta brali na cel również cywilów. To nie jest zdanie pojedynczych osób - moi rozmówcy oceniają, że podziela je nawet 30 proc. mieszkańców.

Są ludzie, którzy otwarcie o tym mówią... przechodząc obok mnie potrafią mnie obrażać, wiedzą, kim jestem - mówi Anatolii Wodołazaskii. Dopytywany, czy władze jakoś reagują, odpowiada: W tej chwili to zło nie spotkało się z karą. Separatyzm rozkwita.

Niezależnie od tego, po której stronie barykady opowiadają się mieszkający w Drużkiwce ludzie, właściwie wszyscy, są po prostu zmęczeni sytuacją. 8 lat napięcia, poczucia zagrożenia, coraz gorsza sytuacja ekonomiczna, to wszystko sprawia, że mają po prostu dość, mówi Wołodymir, 18-letni uczeń technikum maszynowego. Tu mieszkają prości ludzie, od których nic nie zależy - jego rówieśnik, Sierhiej dodaje - wszyscy po prostu nie wiedzą, czego oczekiwać.

Młodzi mężczyźni rozmawiają z nami po rosyjsku, bo mówią w tym języku od dziecka - ale, jak przekonują, czują się przede wszystkim Ukraińcami i na Ukrainie jest ich miejsce. Być może coś się wydarzy - odpowiadają, pytani o zagrożenie ze strony Rosji - Nie wiemy tego, my nie podejmujemy decyzji, możemy tylko zgadywać, co będzie.

Na wschodzie bez większych zmian. Na razie

Na linii frontu, gdzie kończą się tereny kontrolowane przez rząd i armię, a zaczynają okupowane przez bojowników samozwańczych republik terytoria, od 8 lat służą ukraińscy żołnierze. Czują zagrożenie ze strony Rosji, ale to nie jest ich główne, codzienne zmartwienie.

Ci stacjonujący w częściowo opuszczonym górniczym mieście Zołotoe każdego dnia patrzą dużo bliżej, zaledwie 600 metrów od swojego posterunku. Tam, za symboliczną linią nieczynnych torów kolejowych znajdują się pozycje separatystów. Choć teoretycznie obowiązuje zawieszenie broni, w praktyce bojownicy cały czas przypominają o swojej obecności regularnie ostrzeliwując ukraińskie pozycje.

By dotrzeć do ukraińskich pozycji przy froncie w Donbasie trzeba przekroczyć kilka punktów kontrolnych. Po drodze mijamy nie tylko bunkry, zasieki i wrak pojazdu opancerzonego, ale też domy, w których wciąż pali się światło. Wielu stąd wyjechało, wielu jednak zostało. Mieszkańcy nadal żyją w zagrożeniu kilometr od linii frontu, codziennie spotykają uzbrojonych żołnierzy. Ludzie raczej nas lubią. Czasem pomachają, spędzają z nami święta, wspierają nas - twierdzą wojskowi.

Posterunek w Zołotem to duży, zniszczony budynek. W oknach deski, stare, potrzaskane skrzydła drzwi, obok sprzęt przykryty kamuflującą płachtą. Naprzeciwko niewielka strzelnica, na niej kukła z twarzą Władimira Putina - jej można zrobić zdjęcia, pozostałych obiektów żołnierze ze stacjonującej tam grupy "Piwnicz" (ukr. "Północ") nie pozwalają fotografować. To może ujawnić naszą pozycję - wyjaśniają.

To miejsce, w którym zbieramy informacje o tym co dzieje się na froncie i przekazujemy naszym dowódcom. To punkt obserwacyjny - opisuje Sierhiej, porucznik, dowódca tego posterunku (wielu żołnierzy nie chce podawać nazwisk). Sierhiej ma 23 lata, pochodzi z obwodu lwowskiego. Na froncie służy od trzech lat. Spędzamy tu od 6 do 9 miesięcy, przyjeżdżamy na z góry wyznaczony czas. Każdego roku mam 30 dni wakacji, trochę odpoczywam, pomagam też rodzicom budować dom - opowiada.

Czy jest tam niebezpiecznie? Tak, bez wątpienia. W ciągu dnia raczej panuje cisza. Gdy zapadnie zmrok, odzywają się karabiny i moździerze. W nocy oni zaczynają strzelać z broni automatycznej, mogą też działać grupy snajperskie. Używają broni kalibru 12.7. Sąsiednie pozycje zostały niedawno ostrzelane przy pomocy moździerzy, w ostatnim miesiącu raniono w ten sposób trzy osoby - wyliczają żołnierze. Były okresy spokoju, to prawda, ale ostatnio w nocy ostrzał prowadzony jest regularnie, 2-3 razy w ciągu godziny. Tak jest do świtu.

Nikt nie strzela w powietrze. Choć wymiana ognia jest dużo słabsza niż podczas najcięższych walk, na wschodzie Ukrainy cały czas giną ludzie. W trakcie tej tury straciliśmy kolegę. Miał na imię Wołodymir, został zabity przez snajpera... stało się to w sierpniu. Jeszcze miesiąc i skończyłby 33 lata - wspomina Sierhiej.

Ukraińcy podejrzewają, że za linią frontu działają rosyjscy snajperzy. Wiedzą na pewno, że bojownicy używają karabinów snajperskich rosyjskiej produkcji. Widać do choćby na filmach, udostępnianych w sieci przez separatystów - żołnierze z Ukrainy są w stanie dokładnie zidentyfikować miejsca, w których wykonano te nagrania i broń, która znajduje się w rękach bojowników. Nie mogli jej znaleźć w kopalniach (których w tym regionie jest bardzo wiele - przyp. RMF FM), musieli dostać ją z Rosji - kwitują ukraińscy wojskowi.

Na skraju inwazji

Najważniejsze w tej chwili pytanie, które, choćby podświadomie, zadają sobie Ukraińcy, brzmi: czy Rosjanie zdecydują się na pełnowymiarowy, zmasowany atak na ich kraj? Codziennie pojawia się wiele informacji, które mogą być argumentami za lub przeciw takiej agresji. Codziennie z ust polityków rosyjskich i europejskich płyną ostrzeżenia, zapewnienia, czasem nawet groźby. Codziennie te sygnały intepretują kolejni eksperci i można odnieść wrażenie, że większość z nich jednak wątpi w inwazję.

Jeśli mówimy o przygotowaniu pododdziałów, które znajdują się na granicy obwodu ługańskiego ze strony Rosji, m.in. w obwodach woroneskim i kurskim, część jest na poligonach. W tej chwili nie widzimy, by przygotowywały się one do ataku - mówił pod koniec ubiegłego tygodnia generał Dymitrii Krasylnikow, dowódca grupy "Piwnicz". Z punktu dowodzenia niedaleko miasta Lisiczańsk w obwodzie Ługańskim śledzi on - na tyle, na ile to możliwe - ruchy rosyjskich wojsk w tym rejonie.

Ta sytuacja może się jednak bardzo szybko zmienić. Gdyby Rosjanie dostali rozkaz do ataku, jeśli chodzi o jego pierwszą falę, myślę, że w ciągu dwóch dni byliby w stanie uderzyć - ocenia generał Krasylnikow.

W zmasowany atak Rosjan na Ukrainę nie wierzy Sierhii Garmasz, dziennikarz, uczestnik regularnych rozmów Trójstronnej Grupy Kontaktowej, składającej się z przedstawicieli Ukrainy, Rosji i OBWE. To ta grupa wypracowała zawieszenie broni, które jest teraz łamane.

Gdyby Putin chciałby zaatakować to by to zrobił, a nie czynił z tego kartę przetargową w targach z Zachodem.
przekonuje Garmasz.

To nie oznacza jednak, że według niego zagrożenia nie ma. Jest - i to duże, to po prostu groźba innego rodzaju. Nie boję się, że zachód sprzeda Ukrainę, to nie jest w interesach USA. Obawiam się, że Putin w odpowiedzi na niepożądane skutki rozmów (Z USA, NATO i OBWE, które toczyły się w ubiegłym tygodniu i mają być kontynuowane - przyp. RMF FM) aktywizuje działania przeciw Ukrainie w Donbasie, zrobi to cudzymi rękoma, tak by nie można było nałożyć na niego sankcji - ta eskalacja w Donbasie nie będzie mała, uważa Sierhii Garmasz.

To może być część planu destabilizacji sytuacji na Ukrainie, która ma dużo więcej elementów. Jeśli chodzi o Zachód, niestety, wydaje mi się, że idzie on na rękę Putinowi już samym faktem przystąpienia do rozmów. To daje mu możliwość poczucia się silnym, równym USA i NATO. W ten sposób osiągnął już część swoich celów - dodaje.

Gdyby konflikt na wschodzie Ukrainy intensywnie przybrał na sile, gdyby znów wybuchły ciężkie, regularne walki i gdyby separatystom udało się zdobyć kolejne tereny, spowodowałoby to najpewniej nagłe spadki popularności administracji prezydenta Wołodymira Zełeńskiego. Putin będzie starał się destabilizować Ukrainę przez kryzys energetyczny, przez oligarchów, którzy otwarcie walczą z władzą - do takiego zaostrzenia sytuacji może dojść, ocenia mój rozmówca.

Nie da się teraz na pewno przewidzieć, jak rozwinie się sytuacja na Ukrainie. Bez wątpienia jest jednak groźna oraz poważna - i jeszcze długo taka pozostanie.