"Plan stanu wojennego był precyzyjnie przygotowany. W okolicach placu Trzech Krzyży (w Warszawie – przyp. red.) zobaczyłam czołgi i wozy opancerzone. To był dla mnie kompletny szok, to były obrazki, które widywało się wyłącznie na filmie" – tak początek stanu wojennego wspominała w Popołudniowej rozmowie w RMF FM Ewa Kulik-Bielińska. „Po karnawale ‘Solidarności’ ciosem był stan wojenny. To, że polała się krew w ‘Wujku’ nie było działaniem powszechnym. Inne zakłady zostały spacyfikowane bez rozlewu krwi, tutaj robotnicy stawili większy opór. Było to okropne. Ja widziałam, jak rozbijano Hutę Warszawa. Trudno ludziom bronić się przed czołgami. Robotnicy nie mieli szans” – dodała działaczka opozycyjna w okresie PRL.

REKLAMA

Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video

Ewa Kulik-Bielińska: Stan wojenny był ciosem po karnawale "Solidarności"

Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio

Ewa Kulik-Bielińska: Stan wojenny był ciosem po karnawale "Solidarności"

Pamiętam ostatni dzień przed stanem wojennym. Byliśmy z moim ówczesnym chłopakiem, a obecnym mężem na filmie ‘Dreszcze’. Okazało się, że byliśmy jedynymi z grona znajomych, którzy byli tego dnia na tym filmie - powiedziała w Popołudniowej rozmowie w RMF FM Ewa Kulik-Bielińska. Według działaczki opozycyjnej w okresie PRL, "Solidarność" "nie miała szans przed tak zmasowaną machiną wojska, policji".

Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video

„Była piękna zima. Zobaczyłam czołgi na pl. Trzech Krzyży. To był dla mnie kompletny szok”

Wiadomo było, że struktury ‘Solidarności’ zostaną w sposób przemocowy, siłowy zgniecione - przyznała Kulik-Bielińska.

Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video

„Stan wojenny był ciosem po karnawale „Solidarności”. Trudno ludziom bronić się przed czołgami”

Udało mi się uniknąć internowania, ponieważ w dniu stanu wojennego tzw. trójki, które przychodziły do mieszkań z nakazem, miały adres i nazwisko tylko mojego męża - dodała.

Na początku zmienialiśmy mieszkania, co tydzień, dwa tygodnia. Ukrywałam się u różnych ludzi, których nie znałam, ktoś dawał adres, mówił, że to są osoby, które są skłonne udzielić schronienia. Później zaczęliśmy działać w sposób dużo bardziej zorganizowany. Powstała tzw. mieszkaniówka, czyli grupa osób, które dostawały adresy od różnych ludzi.
przyznała Ewa Kulik-Bielińska, działaczka opozycyjna w okresie PRL

Ta struktura była wyspecjalizowana. Były kontakty m.in z zakładami pracy w Warszawie, kontakty z regionami "Solidarności" w innych miastach - opowiadała Kulik-Bielińska.


Opozycjonistka sama została aresztowana dopiero w 1986 r.

To już było niemal pięć lat ukrywania się. Mieliśmy takie poczucie, że tracimy bazę, że coraz mniej ludzi dołącza do "Solidarności", wykruszają się, są po prostu zmęczeni. Było takie poczucie, że jeżeli nie zrobimy czegoś, co da pewien nowy impuls, nową energię dla ruchu ‘Solidarności’, to on będzie zamierał i gasł. Ludzie byli po prostu bardzo zmęczeni. Mieli takie poczcie braku nadziei, braku szansy na zmianę - powiedziała działaczka opozycyjna w okresie PRL.

Ta działalność była zagrożona po prostu Kodeksem karnym, występowaniu przeciwko państwu polskiemu. Kiedy ja została aresztowana to byłam oskarżona z artykułu o zdradę państwa. Groziła za to nawet kara śmierci - dodała.

Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video

„Ludziom za działalność opozycyjną groziło internowanie, a potem więzienie. Ja zostałam oskarżona o zdradę państwa. Za to groziła nawet kara śmierci”

Przeczytaj całą rozmowę Bianki Mikołajewskiej z Ewa Kulik-Bielińską

Bianka Mikołajewska, RMF FM: Dobry wieczór państwu. Naszym gościem jest pani Ewa Kulik-Bielińska, w czasach PRL działaczka opozycji, dziś dyrektorka Fundacji im. Batorego. Dobry wieczór pani.

Ewa Kulik-Bielińska: Dobry wieczór pani, dobry wieczór państwu.

Rozmawiamy w 40. rocznicę ogłoszenia stanu wojennego. Chciałam panią zapytać nietypowo - czy pamięta pani 12 grudnia ’81, ostatni dzień tzw. karnawału "Solidarności".

Tak, pamiętam. Byliśmy wtedy z moim ówczesnym chłopakiem, a obecnie mężem - Konradem Bielińskim - na filmie "Dreszcze". Okazało się, że byliśmy jedynymi z grona znajomych, którzy byli tego dnia na tym filmie. Po tym filmie zastanawialiśmy się gdzie pójść - czy do mnie, czy do niego. Zdecydowaliśmy, że do niego, ponieważ ojciec przyniósł mu kaszankę. A u mnie nie było nic do jedzenia. Ta kaszanka sprawiła, że mój mąż obecny został internowany. Mnie się udało uciec. Może gdybyśmy poszli do mnie, moje mieszkanie, które wtedy wynajmowałam, nie było znane służbie bezpieczeństwa i milicji, być może udało by się tego uniknąć.

On (Konrad Bieliński - przyp. red.) został wtedy internowany. Udało mu się uciec z internowania prawie rok później w 1982 roku jesienią. Do tego czasu tak jak wspomniałam był internowany. A pani, jak mówi pani biogram, ukrywała się przez kolejne lata. Jak to dokładnie wyglądało?

Tak, mnie się udało uniknąć internowania ponieważ w dniu stanu wojennego takie trójki, które przychodziły do mieszkań z nakazem internowania, miały w kopercie imię, nazwisko i dane osoby, którą miały zabrać do aresztu, a potem która miała być odwieziona do ośrodka odosobnienia. Mieli adres i nazwisko tylko mojego męża, w związku z tym mnie nawet początkowo nie wylegitymowano, później mnie wylegitymowano. Potem mąż mi mówił, że już w radiowozie zastanawiali się "czy ją to też właściwie powinniśmy byli internować czy nie". Próbowali się łączyć z kimś. Bardzo precyzyjnie był ten plan stanu wojennego przygotowany. Jedna koperta, jedno nazwisko. Ja wtedy po około godzinie wyszłam tylnymi drzwiami, tutaj była możliwość wyjścia przez podwórko i pojechałam do regionu. Wtedy już wzięłam taksówkę po drodze, był piękny śnieg, cudowna polska zima, duże płatki śniegu. W okolicach placu Trzech Krzyży (w Warszawie - przyp. red.) zobaczyłam czołgi i wozy opancerzone. To był dla mnie kompletny szok, to były obrazki, które widywało się wyłącznie na filmie. Ukrywanie polegało na tym na początku, że właściwie mieszkania ja zmieniałam co tydzień, dwa tygodnie. Ukrywałam się u różnych ludzi, których nie znałam, ktoś dawał adres, mówił, że to są osoby, które są skłonne udzielić schronienia. Później zaczęliśmy działać w sposób dużo bardziej zorganizowany. Powstała tzw. mieszkaniówka, czyli grupa osób, które dostawały adresy od różnych ludzi. Po pierwsze prosiliśmy wszystkich - dajcie adresy bezpieczne, takie, w których mieszkają osoby, które nie były zaangażowane ani w działalność opozycyjną, ani w działalność "Solidarności". Bazowaliśmy na starych kontaktach różnych osób z Warszawy.

A jak szukano takich osób? Dzisiaj moglibyśmy dać ogłoszenie na Facebooku "poszukuję wolnej chaty", ale wtedy w tym czasie, mieliśmy wyłączone telefony, albo później telefony na podsłuchu, działacze opozycji byli śledzeni. Jak udawało się zorganizować taką siatkę mieszkań? Pani mówi, że zmienianych, co dwa tygodnie, czyli naprawdę bardzo dużo było tych mieszkań zmienianych. Jak udawało się znaleźć te osoby, które pomagały?

Na początku chodziliśmy do tych osób, które mogły dać takie mieszkanie, bo miał rozległe kontakty, różne, ja np. byłam u Mariana Brandysa. To taka właściwie siatka. On do Piotrka Szczepanika, Szczepanik jakieś swoje adresy, tamte osoby z kolei swoje adresy. Ci, którzy mieszkali w Warszawie mieli jeszcze swoje kontakty z czasów szkoły podstawowej, szkoły średniej, studiów. I do wszystkich się zwracano i mówiono: podajcie adresy pewne, z informacją, od kogo to jest, żebyśmy mogli dociec, kto był tym źródłem adresu. Jak tych adresów zrobiło się dość dużo, a krąg znajomych był - różne osoby miały różnych znajomych, to ja myślę, że tak mniej więcej operowaliśmy około trzystoma mieszkaniami.

Dodajmy, że pani odpowiada nie tylko za ukrywanie samej siebie i swoich bliskich ewentualnie, ale także odpowiadała pani w "Solidarności" za ukrywanie liderów, którym udało się uniknąć internowania, m.in. Zbigniewa Bujaka.

Tak, to były mieszkania dla osób ukrywających się, kierownictwa regionu "Solidarności", czyli Zbigniewa Bujaka, Wiktora Kulerskiego. Potem do tego doszedł Jan Lityński. Zbyszek Janas miał swoją sieć opartą o ludzi z Ursusa. I nie tylko na mieszkaniach, ale na pracy tzw. biura kierownictwa regionu "Solidarności", czyli takiego punktu łącznikowego centrali, gdzie spływały różne informacje i były rozdzielane do odpowiednich komórek. Na redakcję "Tygodnika Mazowsze" i na skrzynki, z jednej strony dystrybucji informacji, a z drugiej strony zbierania tych informacji - różne skrzynki dla łączników, którzy roznosili do odpowiednich komórek podziemnych tej sieci informacje. Ta struktura była dość wyspecjalizowana dosyć szybko, bo były kontakty z zakładami pracy w Warszawie, kontakty międzyregionalne, czyli takie kontakty z regionami "Solidarności" w innych miastach. Były kontakty nasze z redakcją, kontakty z kolportażem, kontakty z drukarnią, z grupami oporu.

Gigantyczna siatka. I trochę tak, powiem szczerze, że dzisiaj jak słuchają tego młodzi ludzie, mogą pomyśleć, że to takie trochę podchody, że to właściwie fajna zabawa. Ale powiedzmy, co groziło ludziom, którzy i udzielali wam pomocy, no i oczywiście tym, którzy mogli być zatrzymani wówczas podczas tej działalności?

Na początku internowanie, ale potem już więzienie. Ta działalność była zagrożona po prostu Kodeksem karnym, występowania przeciwko państwu polskiemu. W momencie, kiedy ja zostałam aresztowana, to byłam oskarżona z artykułu o zdradę państwa. Ten artykuł w ówczesnym kodeksie miał zagrożenie do kary śmierci włącznie, więc było to jednak zagrożenie dość poważne. Przypomnijmy sobie, że działaczka "Solidarności" Kupisiewicz siedziała z bardzo dużym wyrokiem. Też były wyroki, szczególnie osób z zakładów pracy o statusie zakładów zmilitaryzowanych - im naprawdę groziło 25 lat więzienia. Za pomoc osobom takim jak my, które się ukrywały, były poszukiwane listem gończym, groziło więzienie.