Zamarzli przy odczuwalnej temperaturze minus 30 stopni. To nowe ustalenia w sprawie tragedii w szwajcarskich Alpach. Po dramatycznej akcji znaleziono ciała 5 spokrewnionych ze sobą skiturowców, szósta osoba jest poszukiwana. Jak się okazuje, nie byli to amatorzy. Ich wyprawa była prawdopodobnie treningiem przed słynnymi zawodami skialpinistycznymi.

REKLAMA

Próbowali ratować się przed mrozem, wykopali nawet w śniegu jamę, w której się schronili. To nie pomogło. Lodowaty wiatr i odczuwalna w nocy na wysokości 3600 m n.p.m temperatura minus 30 stopni doprowadziły do śmierci 5 skiturowców na Tête Blanche w szwajcarskich Alpach. Szósta osoba jest poszukiwana.

Wśród ofiar są 30-letni radny gminny kantonu Valais, jego dwaj bracia i kuzyn, który był policjantem oraz wujek.

Wszyscy byli doświadczonymi alpinistami, dlatego prokuratura szuka odpowiedzi na pytania: jak to się stało, że dali się zaskoczyć atakowi zimna? Zdawali sobie też sprawę, że pogoda w górach może się pogorszyć z minuty na minutę - pisze szwajcarska gazeta "Blick".

Odczuwalna temperatura minus 30. Jama śnieżna nie pomogła

Grupa wyruszyła w Alpy w sobotę rano z narciarskiego kurortu Zermatt szlakiem na Arollę. Tego dnia wydane zostały komunikaty ostrzegające o ekstremalnie trudnych warunkach panujących w górach: silnym wietrze i temperaturze minus 15 stopni, odczuwalnej jako minus 30.

Wspinacze wykopali w śniegu jamę, żeby się w niej chronić. Najwyraźniej nie pomogła, ponieważ ją opuścili. Ich ciała zostały znalezione przez ratowników na zboczu.

"W takich warunkach w górach nie ma się żadnych szans. Jest tylko jedno wyjście - odwrót" - mówi cytowany przez prasę przewodnik po Alpach Klaus Aufdenblatten. Nie może pojąć, dlaczego skiturowcy kontynuowali wspinaczkę. "To dla mnie zagadka" - powiedział.

Dwa ciała leżały na śniegu, trzy zostały przykryte przez świeże opady. Ratownicy ze zdziwieniem stwierdzili, że alpiniści nie mieli wystarczająco ciepłych ubrań, by przetrwać w tak ekstremalnych warunkach. Mieli za małe i za krótkie łopaty, żeby szybko wykopać odpowiednio głęboką jamę w śniegu.

To byli wytrawni alpiniści

Dziwi to o tyle, że nie byli amatorami. Zapisali się na udział w planowanych na przyszły tydzień słynnych Patrouille des Glaciers - zawodach skialpinistycznych organizowanych co dwa lata przez Szwajcarskie Siły Zbrojne, w których rywalizują zespoły wojskowe i cywilne. Być może ich sobotnia wyprawa miała być swoistym treningiem w trudnych warunkach pogodowych.

Zawodnicy Patrouille des Glaciers wychodzą w góry z najlżejszym jak to możliwe ekwipunkiem (stąd zapewne małe łopaty znalezione przy ofiarach - red.). Mają na sobie ultralekkie ubrania, dostosowane do tempa wyścigu.

Jak zauważają ratownicy, taki ekwipunek jest wystarczający, jeśli ktoś planuje dotrzeć do Arolly w jeden dzień. Mniej wytrawni alpiniści idą dwa dni, nocując w schronisku - a nie na otwartej przestrzeni.

"Cuda się zdarzają"

Trwają poszukiwania szóstej osoby. Podano, że to 28-letnia prawniczka, partnerka życiowa jednej z ofiar. W pobliżu ich ciał ratownicy znaleźli należące do niej narty i plecak; po niej samej nie ma ani śladu.

Ekipy ratunkowe podejrzewają, że próbowała iść dalej i wpadła do jakiejś szczeliny, ale do póki nie znajdą jej ciała, nie porzucają nadziei, że żyje.

"Odnajdywaliśmy już zaginionych nawet po kilku dniach. Cuda się zdarzają" - powiedział na konferencji prasowej Anjan Truffer, szef ratowników alpejskich z Zermatt.