Kryzys migracyjny, którego doświadcza Europa, wszedł w kolejną fazę. Rządy krajów, sprzeciwiających się obowiązkowym kwotom migrantów, poddane są ostatnimi dniami potężnej presji ze strony polityków i mediów, przede wszystkim niemieckich. Elementem tej kampanii jest manipulowanie pojęciem „solidarność” i niechęć do zrozumienia specyfiki społecznej Europy Środkowej. Sami uchodźcy pozostają w cieniu.

REKLAMA

Polska jest wzywana ostatnio do okazania solidarności z państwami europejskimi, przeżywającymi kryzys z powodu fali migracyjnej. Kwestia samych uchodźców i migrantów, sposobów ograniczania ich napływu i metod pomocy dla nich schodzi na plan dalszy wobec kłopotów niektórych krajów europejskich z napływem setek tysięcy ludzi. Tymczasem decyzja o ewentualnej zgodzie na administracyjne wyznaczanie przez Brukselę kontyngentów migrantów do osiedlenia w poszczególnych krajach jest żądaniem wykraczającym daleko poza ramy pojęcia „solidarność”. Czym bowiem jest solidarność? Jest to, w najbardziej podstawowym sensie, «poczucie wspólnoty i współodpowiedzialności wynikające ze zgodności poglądów oraz dążeń» (Słownik PWN, podkreślenie moje, ŁF). Nie w tym nawet rzecz, że ostatnimi dniami poczucie wspólnoty próbuje się wymusić szantażem moralnym i politycznym. Zasadniczy problem tkwi w tym, że pomiędzy Niemcami a krajami Grupy Wyszehradzkiej nie występuje ani zgodność poglądów, ani dążeń. Przeciwnie, Europa Środkowa ma inne poglądy na powody przybywania rzesz migrantów z krajów muzułmańskich oraz na skutki, jakie będzie to miało dla państw kontynentu. Zamiast zgody mamy tu spór, który w swej istocie nie dotyczy uchodźców, a akceptacji bądź odrzucenia idei przekształcania społeczeństwa jednorodnego w społeczeństwo multikulturowe. Dzieje się tak, ponieważ decyzja o akceptacji migrantów w obecnej praktyce europejskiej oznacza niemal automatycznie zgodę na uzyskanie przez nich obywatelstwa w perspektywie dwóch-trzech lat. Jest więc to decyzja o ważkich i trudnych do przewidzenia konsekwencjach: decyzja o włączeniu w ramy demokratycznej wspólnoty politycznej całych odległych kulturowo społeczności. Warto to podkreślić, bowiem w przypadku tysięcy czy dziesiątek tysięcy migrantów mowa nie o jednostkach, ale o całych społecznościach, mających własne i odrębne systemy wartości, przekonania i zwyczaje. Ich przyjęcie oznacza więc przebudowę tkanki społeczeństw przyjmujących. Jest to operacja na żywym organizmie.

O tym, czy model społeczeństwa multikulturowego jest dobry i korzystny dla Polski, Czech czy Węgier należy debatować. Jest to kwestia niezmiernej wagi, daleko ważniejsza niż wszystkie pytania, z którymi mierzyliśmy się na ostatnim referendum. Każda decyzja – „tak, chcemy społeczeństwa multikulturowego” (jak Wielka Brytania, Niemcy czy Francja) bądź - „nie, cenimy naszą homogeniczność kulturową” (jak Finlandia, Japonia czy Korea Płd.) powinna być własną, świadomą decyzją polskiej wspólnoty politycznej. Wiele państw Europy Zachodniej podjęło kilkadziesiąt lat temu decyzję o otwarciu swoich społeczeństw na migrację i dziś cieszą się owocami multikulturalizmu, a także ponoszą jego koszty. Z ich perspektywy, przyjęcie kolejnych dziesiątek tysięcy migrantów nie zmienia znacząco krajobrazu ich społeczeństw: w niemal każdym niemieckim czy francuskim mieście jest meczet i dzielnica zamieszkała przez ludność muzułmańską, jej sklepy z żywnością halal czy organizacje powołane do krzewienia wiary tej wspólnoty wyznaniowej. Decyzja o otwarciu granic dla przybyszy z innych kultur została podjęta w każdym z tych krajów już dawno temu, suwerennie, pod wpływem własnych kalkulacji (czy to ekonomicznych czy moralnych) i własnej oceny kosztów i korzyści. Państwa Europy Środkowej wyglądają jednak inaczej – nadal są to społeczeństwa monokulturowe - i to do społeczeństw tych krajów i demokratycznie wybranych przez nie rządów należy decyzja, czy życzą sobie utrzymania swojej jednorodności, czy też nie. Dlatego też sądzę, że należy sprzeciwić się próbom narzucania kwot migracji przez Komisję Europejską, podejmując zarazem poważne starania, by dobrowolnie pomagać uchodźcom.

Powiedziawszy to należy zastanowić się nad kwestią solidarności wobec ludzi w potrzebie. Jest ona moralnym zobowiązaniem, które powinno nas poruszać do podejmowania wysiłków dla poprawy losu tych, którzy uciekają przed wojną. Wiąże się to z ponoszeniem niemałych kosztów i koszty ekonomiczne powinniśmy być gotowi ponieść, niezależnie od naszego poglądu na multikulturalizm. Jeżeli na drodze wolnej i nienarzuconej decyzji zdecydujemy się na przyjęcie dziesiątek tysięcy uchodźców, to środki te wykorzystamy na zapewnienie im godziwego życia w Polsce i na podstawową integrację z naszym społeczeństwem. Gdy jednak uznamy, że wyżej cenimy spójność społeczną naszego narodu, to zaangażujmy poważne środki w pomoc uchodźcom w krajach, gdzie jest ich najwięcej – w Libanie, Jordanii czy Turcji. Jako kraj możemy zrealizować ambitny i długofalowy plan pomocy, np. budując i utrzymując tysiąc szkół dla dzieci syryjskich (dziś ok. 500 do 700 tysięcy z nich pozbawionych jest dostępu do edukacji). Dla narodu syryjskiego ta druga forma pomocy może okazać się znacznie przydatniejsza. Jednak zarówno decyzja o pomocy potrzebującym, jak i ta o przyszłym kształcie własnego społeczeństwa, winna być podejmowana suwerennie. Wolność wyboru jest przecież owocem „Solidarności”, nie rezygnujmy z niej pochopnie.