Adam Hrycaniuk ma w dorobku liczne sukcesy i wieloletnią grę w koszykarskiej reprezentacji Polski. Teraz zbliża się już do zakończenia kariery. Zawodnik Arki Gdynia w rozmowie z Patrykiem Serwańskim z redakcji sportowej RMF FM opowiedział o studenckich czasach w USA, poznaniu własnych ograniczeń czy o genezie swojej koszykarskiej ksywki. Hrycaniuk od lat nosi pseudonim "Bestia", choć dziś już bardziej się z tego śmieje.

REKLAMA

  • Po więcej aktualnych wiadomości sportowych z kraju i ze świata zapraszamy na stronę główną RMF24.pl.

Choć dorastał w małej miejscowości, to nie przeszkodziło mu to w tym, by ostatecznie dotrzeć na poziom koszykarskich mistrzostw świata. Przez lata grał w czołowych polskich klubach - do zagranicznego wyjazdu się nie palił. Chciał ze swojej kariery wycisnąć maksimum, mimo ograniczeń.

Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio

Adam Hrycaniuk dla RMF FM: Marzyłem o tym, ale byłem daleko od NBA

Jak Adam Hrycaniuk ocenia swoją koszykarską drogę? Między innymi o tym opowiada w rozmowie z Patrykiem Serwańskim z redakcji sportowej RMF FM.

To była droga pokrętna, pełna różnych miejsc zamieszkania. Ciekawa. Dużo wyzwań, kształtowania się mojego charakteru. Z perspektywy czasu widzę jak to wszystko wyglądało. Do 15. roku życia mieszkałem w małej miejscowości, która nazywa się Myślibórz w Zachodniopomorskiem. Był taki moment w szkole podstawowej, że zacząłem szurać głową po futrynach, które były chyba na wysokości 190 centymetrów - mówi koszykarz Arki Gdynia.

Do szkoły średniej chodził już w Stargardzie i to w tamtejszej Spójni rozpoczął codzienne, regularne treningi koszykarskie. Szybko jednak trafił do Ameryki.

Koszykarskie początki w USA

Dwa lata w junior college, a następnie Uniwersytet w Cincinnati - Adam Hrycaniuk poważnego grania w koszykówkę uczył się za oceanem. Teraz otwarcie przyznaje, że na NBA brakowało talentu i umiejętności, ale czas spędzony w USA był bardzo wartościowy zarówno pod względem koszykarskim, jak i życiowym.

Na początku byłem zachwycony, zdumiony. Bardzo mi się podobało. Pierwszy rok był ciężki, przełomowy. Pojawiały się myśli, czy nie wrócić do Polski. Życiowo porównywanie tamtych czasów w Polsce i USA to była inna wartość. Opieka nad drużyną, szatnie, specjalnie jedzenie dla koszykarzy - to było jak w filmach koszykarskich, które znałem z telewizji. Miałem to wszystko na wyciągnięcie ręki - wspomina początki w USA.

"Młody koszykarz musiał kombinować"

Z nauką miał jednak pewien problem i to dość poważny. Przez pięć lat w średniej szkole uczyłem się języka niemieckiego. Później przez koszykówkę pojawiła się możliwość stypendium w USA. Pojechałem tam praktycznie nie mówiąc po angielsku. Wylądowałem w Kansas City i musiałem sobie jakoś poradzić - wyznaje.

Dodaje, że przez pierwsze miesiące uczył się języka angielskiego.

Młody koszykarz musiał kombinować i wybierać przedmioty, które pozwalały mu zaliczać kolejne egzaminy w miarę postępów z nauką języka. Dużo stresu, dużo nauki - ocenił. Jak mówi: Trzeba było osiągać odpowiednie wyniki, by utrzymać stypendium i utrzymać się w drużynie. Zawodnicy mogli jednak liczyć na pomoc i przychylność nauczycieli czy korepetytorów.

System nie zostawiał cię na lodzie. Jako koszykarz miałeś ułatwienia. Dostęp do korepetycji, wsparcie nauczycieli. Ja skończyłem criminal justice, czyli kryminalistykę. Wybrałem ten kierunek, bo nie był zbyt wymagający, a sezon w lidze akademickiej był bardzo wymagający - podkreślił.

Dwa, trzy treningi dziennie, do tego nauka - to było wyzwanie. Bardziej wymagające kierunki były właściwie niedostępne dla studentów-sportowców - wskazał.

Sukcesy w polskiej lidze

Po powrocie z USA Adam Hrycaniuk zakotwiczył w Asseco Arce Gdynia, która wtedy była najlepszą polską drużyną. Środkowy nie szukał zagranicznego pracodawcy, ale osiadł w Trójmieście. Graliśmy w Eurolidze. Czułem się w polskiej lidze bardzo komfortowo. Grałem w dobrej organizacji. Musiałbym zaryzykować, zejść niżej, zacząć przygodę zagraniczną niejako od zera - wspomina.

Zawodnik spędził w Gdyni pięć lat. Powoli dobijał do "trzydziestki" i marzyła mu się stabilność. Tak trafił na kolejnych kilka lat do Zastalu Zielona Góra. Jak wspomina ten okres? Ten klub stawał się najlepszy w Polsce. Zdobywaliśmy medale. Graliśmy w EuroCupie, w Champions League. Może to uśpiło moją czujność? Nie szukałem wyjazdu, był tylko jeden epizod z Walencją. Wyjechałem i spojrzałem uczciwie w lustro, że ta liga nie jest dla mnie, bo mam pewne koszykarskie mankamenty. Wróciłem do Zielonej Góry, bo chciałem cieszyć się grą - opowiada.

"Przy baskecie trzyma mnie pasja"

W rozmowie z RMF FM podkreśla, że przy baskecie trzyma go pasja.

Robisz coś przez 25 lat. Ciężko z tego wyjść, trzasnąć drzwiami i powiedzieć, że to ten moment. Rozmawiam z kolegami i wszyscy radzą mi, że jeśli nie mam poważnych kontuzji, to powinien to robić. Koledzy, którzy z różnych powodów musieli skończyć z graniem, czują potrzebę tej adrenaliny. Ciągnie ich na parkiet. Oczywiście drobny ból się pojawia, ale nie narzekam na kontuzje. Jestem w Gdyni, czyli w mieście, w którym spędziłem chyba z 11 lat. Mieszkam tu (...) wspólnie z rodziną. Dostałem możliwość bycia w tym klubie. Zapadła decyzja, by spędzić tu jeszcze sezon, pomóc młodym zawodnikom. Ja się na takie warunki zgodziłem. Mogę to robić, nie wywracając swojego życia prywatnego do góry nogami. No i mam ciągle pasję wynikającą z wieloletniego zaangażowania w ten sport. Ciągle mi się chce, choć wiek blokuje już pewne rzeczy - przyznaje koszykarz.

Bestia...

Tak nazywany jest od lat - "Bestia". Rzeczywiście, stojąc pod koszem na parkiecie swoim wyglądem, groźną miną i agresywnym stylem gry nie zachęcał rywali do atakowania swojego terytorium. A skąd wzięła się ta "Bestia"?

To był pierwszy sezon w Gdyni, po moim powrocie z USA. Walczyliśmy na przedsezonowym obozie. Jeszcze się nie znaliśmy aż tak dobrze. Każdy walczył, duże kontrakty. Graliśmy jeden na jeden, dwa na dwa. Łokcie zawsze gdzieś tam fruwały. Nigdy nie chciałem nikomu zrobić krzywdy, ale grałem bardzo fizycznie. Tu komuś rozbiłem nos, ktoś dostał w łuk brwiowy, tu była warga szyta. I Ronnie Burrell wyskoczył z przezwiskiem "Beast". I tak zostało. Musiałem cały czas być naładowany energią, trzymać formę fizyczną, żeby utrzymać ten nickname. Wiadomo, że starszym wilkom wypadają kły i dziś, gdy ktoś tak na mnie mówi, to się śmieję. Wtedy to może pasowało. Dziś już tak średnio, ale przezwisko zostało i w środowisku funkcjonuje - podsumował Adam Hrycaniuk.