Użycie syren alarmowych w sobotę rano w Lubartowie było "wypadkiem przy pracy" - powiedział ​wiceszef MON Cezary Tomczyk na antenie TVN24. "Wszyscy byliśmy postawieni na nogi bardzo wcześnie, łącznie z wicepremierem, szefem MON Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem" - tłumaczył. Według niego takie sytuacje zdarzają się rzadko i za każdym razem, kiedy mają miejsce, społeczeństwo staje się mądrzejsze.

REKLAMA
  • Chcesz być na bieżąco? Odwiedź stronę główną RMF24.pl.

W sobotę nad ranem w Lubartowie (Lubelskie) zawyły syreny alarmowe. Alarm niedługo potem odwołano, bo nie potwierdzono zagrożenia. Miało to związek porannymi atakami rakietowymi Rosji na Ukrainę.

Tomczyk pytany w sobotę w TVN24, czy syreny te zostały uruchomione słusznie, podkreślił, że "był to wypadek przy pracy", dodał jednak, że "lepiej dwa razy włączyć syrenę w taki sposób, niż raz nie włączyć, kiedy naprawdę będzie zagrożenie z powietrza".

Dopytywany, czy taki fałszywy alarm może wpłynąć na wiarygodność następnych potencjalnych alarmów, odparł, że podobne sytuacje "zdarzają się dość rzadko", i "dzięki temu dzisiaj do miliona widzów może powiedzieć, jak ważne są te alarmy".

Za każdym razem, kiedy pojawia się tego typu sytuacja, myślę, że w ogóle jako społeczeństwo jesteśmy mądrzejsi. Trzeba do alarmów, do syren, czyli do modulowanego dźwięku, podchodzić bardzo poważnie, bo on dotyczy możliwego zagrożenia z powietrza - zaznaczył wiceszef MON.

Postawieni na równe nogi

Dodał, że kierownictwo resortu obrony narodowej jest podzielone dyżurami nocnymi, by w razie zagrożenia zareagować. Nad ranem zostało postawione na równe nogi.

Nas oficerowie budzą po to, żeby móc wspomóc, zareagować, uruchomić inne elementy państwa, i dzisiaj rzeczywiście wszyscy byliśmy postawieni na nogi bardzo wcześnie, łącznie z wicepremierem, szefem MON Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem - tłumaczył Tomczyk.

Zresztą dwukrotnie, bo najpierw w nocy nalot na Lwów, a później w godzinach porannych poderwanie się rosyjskich myśliwców z hipersonicznymi pociskami, które też mogły zagrozić Polsce - sprecyzował.

Atak powietrzny Rosji na Ukrainę

Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych poinformowało w sobotę po godz. 4 o rozpoczęciu operowania lotnictwa wojskowego w polskiej przestrzeni powietrznej w związku z aktywnością lotnictwa dalekiego zasięgu Federacji Rosyjskiej wykonującego uderzenia na terytorium Ukrainy.

"Poderwane zostały myśliwce, a naziemne systemy obrony powietrznej oraz rozpoznania radiolokacyjnego osiągnęły stan gotowości" - napisano.

Po godz. 8.00 poinformowano, że operowanie lotnictwa wojskowego w polskiej przestrzeni powietrznej zostało zakończone i nie zaobserwowano naruszenia przestrzeni powietrznej RP.

Siły rosyjskie przypuściły w nocy z piątku na sobotę zmasowany atak rakietowo-dronowy na większość obwodów Ukrainy. W obwodzie kijowskim co najmniej trzy osoby zostały ranne - przekazała w Telegramie ukraińska administracja wojskowa. Alarm przeciwlotniczy ogłoszono na całym terytorium tego kraju.

Fałszywy alarm w Lubartowie

W Lubartowie w sobotę rano zawyły syreny alarmowe. Burmistrz miasta Krzysztof Paśnik poinformował we wpisie na Facebooku, że sygnały ostrzegawcze zostały uruchomione po otrzymaniu informacji z Powiatowego Centrum Zarządzania Kryzysowego; dodał, że aktywowano je "w związku z bieżącą sytuacją na Ukrainie".

Jak usłyszał reporter RMF FM Krzysztof Zasada, Powiatowe Centrum Zarządzania Kryzysowego w Lubartowie miało otrzymać z innego powiatu ostrzeżenie, że jakiś obiekt zbliża się do miasta. Trwa wyjaśnianie, czy mogło dojść do dezinformacji. Jak dowiedział się nasz dziennikarz u wojewody lubelskiego, jego służby nie wydawały polecenia uruchomienia syren alarmowych.

Wojewoda lubelski w poniedziałek chce omówić ze starostami oraz urzędnikami zarządzania kryzysowego procedury powiadamiania mieszkańców o zagrożeniu atakiem z powietrza.