"Wysłałem 1100 maili z podziękowaniami do ludzi, którzy nas wspierali, i oni mi odpisują. Ja te maile wszystkie czytam" - mówi Tomasz Mackiewicz, który w tym roku po raz czwarty próbował zdobyć zimą Nanga Parbat. Zapowiada też kolejną wyprawę na niezdobyty jeszcze o tej porze roku ośmiotysięcznik. "Jest koncepcja w mojej głowie i ona mówi mi w jasny sposób, że oczywiście - w przyszłym roku Nanga zimą" - ujawnia himalaista w rozmowie z dziennikarzami RMF FM. Jak dodaje, góry traktuje jak ucieczkę przed tym, co się dzieje tutaj, wsród ludzi. "Ja odnajduję się w górach w małym składzie, a wręcz nawet samemu" - wyjaśnia.

REKLAMA

Bartosz Styrna: Po tej czwartej już zimowej wyprawie na Nanga Parbat i próbie zdobycia szczytu mam wrażenie, że - inaczej niż po trzech ostatnich - staliście się jako ekipa, jako "Nanga Dream", bardzo popularni i rozpoznawalni. Czy teraz, tak na co dzień, jakoś to odczuwasz?

Tomasz Mackiewicz: Zdecydowanie odczuwam to na co dzień. Chociażby z tego względu, że praktycznie od powrotu z Nangi cały czas krążę gdzieś po kraju i wygłaszam najrozmaitsze prelekcje dotyczące Nangi, zimowego wspinania i w ogóle naszych działań na tej górze, ale też tak w bezpośredni sposób, że np. idę z dziećmi na plac zabaw i ktoś do mnie podchodzi i robi sobie ze mną zdjęcie, bo mówi, że mnie kojarzy, albo w tramwaju. Jest dużo takich sytuacji i to jest ciekawe dosyć zjawisko, szczerze mówiąc.

Michał Rodak: Ale sprawia ci to problem, sprawia ci to przyjemność, czy to uczucie gdzieś po środku i może nie do końca dobrze się czujesz w takim miejscu, w jakim się znalazłeś?

Niewątpliwie jest to zaskakujące dla mnie, bo nie jestem przyzwyczajony do tego, że ktoś na ulicy podchodzi i chce sobie zrobić ze mną zdjęcie. Nie rozumiem tego do końca. Mam takie poczucie, że nie wiem, dlaczego tak jest. Z drugiej strony, nie jest to też w tej chwili na tyle uciążliwe, żeby jakoś mnie przytłaczało. Natomiast staram się zachować jakiś dystans do popularności czy też rozpoznawalności i oznak sympatii, zainteresowania. Te sytuacje są często miłe, dobre, serdeczne, choć nie do końca dla mnie zrozumiałe...

BS: Co się tak naprawdę zmieniło? Trzy wcześniejsze wyprawy odbyły się po prostu: pojechaliście, przyjechaliście. A teraz jest inaczej.

Jest inaczej. Przypuszczam, że przede wszystkim zainteresowanie górami wysokimi, wyprawami w góry, jest dużo większe. Zwłaszcza w kontekście tych wydarzeń z ostatnich lat, kiedy doszło do różnych tragedii. Znowu ta medialna ciekawość związana z górami powróciła, tak jak w dawnych latach to się działo. Chyba dlatego media troszeczkę zwróciły uwagę na ten temat i może przez to też na nas ludzie bardziej zwrócili uwagę.

MR: Ta ostatnia wyprawa była zupełnie inna również z innego powodu. Możemy powiedzieć, że "Nanga Dream" się profesjonalizuje? Jest większe wsparcie, np. jeśli chodzi o wyposażenie, sprzęt?

Zdecydowanie. To znaczy z oficjalnych instytucji żadnego wsparcia nadal nie otrzymaliśmy. Jedyną formą dofinansowania była zbiórka publiczna. Generalnie to nasze społeczeństwo nam sprezentowało jakiś budżet, który nie był może też specjalnie wygórowany, bo - jak się później okazało - tych pieniędzy jednak było za mało, ale jednak to ludzie złożyli się na tę wyprawę, co też świadczy o tym, że jest zainteresowanie górską tematyką. Dostaliśmy też sprzęt. Jeśli chodzi o sprzęt, nie było więc właściwie tak dużych wydatków, jak w poprzednich latach, a zbiórka pieniędzy dała nam jakieś możliwości finansowe, by wyjechać i opłacić podstawowe rzeczy.

BS: Musi paść to pytanie, skoro mówimy o poprzedniej wyprawie i jej zamknięciu. Będzie kolejna wyprawa na Nangę zimą?

Jest pewna koncepcja w mojej głowie i jej nie ukrywam. Ta koncepcja mówi mi w jasny sposób, że oczywiście, jak najbardziej - w przyszłym roku Nanga zimą. Temat jest otwarty i zależałoby mi na tym, żeby ta góra "padła" w pewnym momencie i była na naszym koncie, w naszym zbiorze zimowego himalaizmu. Ale jaką formę będzie miała ta wyprawa, jak ona generalnie się ułoży, kto pojedzie, ile osób i z której strony, to wszystko się dopiero wyjaśni.

MR: Próbując cię trochę pociągnąć za język, bierzesz pod uwagę kolejną wyprawę z tak liczną ekipą, a przy okazji z ekipą, w której są ludzie, których nie do końca dobrze znasz, tylko akurat przy okazji tej wyprawy się znaleźli?

De facto przy okazji każdej wyprawy człowiek bardzo dużo się uczy. Góra ma jakąś taką specyfikę, że ona uczy człowieka różnych zachowań, uczy jak tam się odnaleźć i zdecydowanie moje wnioski są takie, że jednak dużo lepiej ja, osobiście, odnajduję się w małym składzie, a wręcz nawet samemu w górach niż w takiej dużej ekipie. To doświadczenie też pokazało, że duża grupa porusza się wolniej. Porównując poprzedni rok z obecnym - w zeszłym roku we dwójkę założyliśmy obóz III w szybszym czasie i w szybszym czasie osiągnęliśmy wyższą wysokość niż w tym roku w takim dużym składzie. Ważny jest też fakt, że dwie osoby bardzo szybko się wykruszyły, więc z sześcioosobowej grupy zostały cztery osoby. To też daje taki sygnał, że jeśli jedzie taka duża grupa, to musi być faktycznie jakaś wcześniejsza integracja, gdzieś musimy się poznać, musimy pójść wcześniej w te góry, bo tam na miejscu po prostu nie może dochodzić do sytuacji, że wypływają jakieś dziwne konflikty, ambicje czy jakieś spięcia. Tam po prostu sytuacja musi być czysta i klarowna. Nie może dochodzić do jakichś napięć. Każdy powinien być skupiony na celu i skoncentrowany na działaniu. Jeśli ludzie się nie znają, dochodzi do takiej konfrontacji. Tam na miejscu okazuje się, że góry obnażają człowieka, jego emocje i później pojawiają się konflikty, dziwne sytuacje i to odciąga uwagę od celu.

BS: Czyli to w tym roku niestety jakoś przeszkadzało.

Moje osobiste odczucie było takie, że to nie jest to, po co ja chcę jeździć w te góry. Ja mam wewnątrz siebie jakąś dziwną osobowość, jakiegoś zwierzaka, który tam świetnie się odnajduje i jest mu dobrze. Chyba to jest bardziej taka ucieczkowa postawa, a jak jest dużo ludzi, to okazuje się, że to mi trochę przeszkadza, że ten zwierzak jest nadal stłamszony i nie mogę go za bardzo uwolnić. Ja chyba wolę mniejsze składy. Jeśli dalej będą podejmowane próby, to na pewno w mniejszej grupie.

BS: Można powiedzieć, że na tej ostatniej wyprawie byłeś takim motorem napędowym. To ty doszedłeś najwyżej. Kiedy byłeś w obozie II, rozmawialiśmy przez telefon satelitarny. Udało mi się do ciebie dodzwonić i pamiętam, że miałem taką myśl: ‘rozmawiam z człowiekiem, który siedzi tam gdzieś sam, w jamie śnieżnej na 6100’. I pomyślałem sobie, że jak się spotkamy, to cię o to zapytam. Jak to jest być tam samemu? Ciemna noc, jama śnieżna, siedzi człowiek i co myśli?

Więc widzisz, ja mam właśnie tak, że to jest ta "zwilczona" część mojej osobowości. To zwierzę we mnie czuje się świetnie w tych warunkach i generalnie czuję duży spokój.

BS: To ci zupełnie nie przeszkadza, że jesteś sam.

Nie, nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Tak silne poczucie bezpieczeństwa, jak mam tam w takich sytuacjach nigdzie tu na dole mi nie towarzyszy. To jest jakieś dziwne zjawisko. Ja sam tego nie potrafię rozszyfrować, nawet po analizie nie potrafię tego zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Może to jest jakieś niepokojące zjawisko, w każdym razie jest coś takiego, że ja tam się czuję naprawdę bezpiecznie i dobrze. Zwłaszcza w takich sytuacjach, gdy jestem gdzieś sam i mam możliwość skupienia się na oglądzie swojej konstrukcji psychicznej, na analizowaniu różnych spraw związanych z życiem. Mam możliwość pełnego, 100-procentowego skupienia się na istnieniu w tej danej chwili.

MR: Dlatego też były te momenty, że pewnego dnia wstawałeś, pakowałeś się, wychodziłeś do góry i tam już czekałeś, byłeś parę dni prędzej od tych, którzy wychodzili z bazy po tobie. Chciałeś tam spędzić samemu te godziny, te dni, i tam naładować energię?

W związku z tym, że mieliśmy tak dużą ekipę, to mieliśmy ustalone jasno, że kierowniczył będzie tej grupie Marek Klonowski, który wyjechał wcześniej. A skoro on wyjechał, to ktoś musiał przejąć ten temat... Ja odkryłem na tej wyprawie w sposób jednoznaczny, że po prostu nie nadaję się do kierowania ludźmi, zwłaszcza w górach, bo cała ta atmosfera gór, dla której ja tam jeżdżę i w której się nurzam, znika w tym momencie, kiedy musisz zacząć sterować ludźmi i mówić im, co mają robić albo czego mają nie robić. Trochę to zaburzyło cały ten układ i były takie sytuacje, że ja po prostu wychodziłem wcześniej w złej pogodzie w górę, dochodziłem do obozu II i okazywało się, że tam jest pięknie, tam nie ma złej pogody. Wychodzę powyżej pułapu chmur, całe zachmurzenie jest na dole, ja te chmury oczywiście widzę i pojawia się wewnętrzna radość. Nie dlatego oczywiście, że się cieszę, że chłopaki siedzą w tej chmurze i śnieg sypie im na głowę, ale że właśnie to wszystko jest takie proste. Wystarczy się przełamać i wyjść. Można pokonać te złe warunki, a okazuje się, że wyżej jest naprawdę piękne, niebieskie niebo. Tak wyszło, że ja to zrobiłem. Była to też jakaś forma ucieczki od grupy. Ja tak mam, że góry traktuję trochę ucieczkowo przed tym, co się dzieje tutaj wśród ludzi. Ten spokój tam w samotności jest właśnie taki intensywny i chyba teraz to też była właśnie taka forma ucieczki. Ale mieliśmy kontakt radiowy i cały czas informowałem chłopaków, co się dzieje u mnie na górze i parę dni później oni też wyszli.

BS: A czego twoim zdaniem zabrakło - jeżeli można w ogóle tak powiedzieć - w tym roku? Warunki, pogoda?

Po raz kolejny podjęliśmy próbę drogą Schella, która jest bardzo długa, nieprawdopodobnie długa. Teraz mam coraz większą tego świadomość. My nie mamy zbyt dużego doświadczenia na ośmiotysięcznikach i nie wiemy, co to znaczy długa albo krótka droga. Nam się wydawało, że Schell jest po prostu taki, jaki jest - jest zwykłą drogą, taką jak ma być droga.

BS: Trawers jest tam jednak potężny.

Potężny i okna pogodowe są bardzo króciutkie - 2-3-dniowe, samo przejście z przełęczy Mazeno, z 7000 metrów na drugą stronę pod kopułę szczytową wymaga minimum jednego dnia. Później jeden dzień trzeba poświęcić na atak szczytowy, zejście i powrót to kolejny jeden dzień. Trzy dni trzeba mieć murowanej dobrej pogody, żeby móc zadziałać na tej wysokości. Stwierdzam w tym momencie, że ta droga jest, jak na zimowe warunki, jak loteria, bo nigdy nie wiesz, czy będziesz miał trzy dni. Drugi raz byliśmy powyżej 7000 metrów i drugi raz miałem tę opcję przeskoczenia pod tę kopułę szczytową, ale to by nic nie dało, bo znalazłbym się pod nią i następnego dnia już jest załamanie pogody, są potężne wiatry i nie ma możliwości ucieczki. Wkraczasz sam w sidła.

BS: Mimo tego, że więcej słońca, teoretycznie cieplej, to jednak ta odległość robi swoje.

Do 7400 metrów, tam, gdzie dotarłem w zeszłym roku, można sobie działać. Chociaż całe wyjście z bazy do 7400 zajęło 21 dni, co jest w ogóle jakimś fenomenem i też nie mogłem w to na początku uwierzyć. Do 7400 jest słoneczko, a nawet jak jest wiatr zawsze jest gdzie się schronić między obozami, ale powyżej 7400 metrów ten trawers to już bardzo niebezpieczny moment. Raz, że jest bardzo wysoko i jest długi, dwa, że okna pogodowe są bardzo krótkie i jest ta obawa, że dotrzesz tam, załamie się pogoda i nie wrócisz stamtąd. Trzeba by wtedy ratować się jakąś ucieczką na stronę Diamir i powiedziałbym, że byłoby to bardzo stresogenne. Ten kolejny krok, który robisz tam w stronę kopuły szczytu może już być nieodwracalny. To psychikę bardzo poważnie obciąża.

MR: Obserwując twoje wyprawy, mam wrażenie, że ty tam maksymalnie minimalizujesz ryzyko. Wiesz, że jest tam groźnie i niekoniecznie warto ryzykować i pchać się na siłę. Co poczułeś więc w momencie, gdy dotarł do ciebie sygnał o lawinie, która zeszła w tym roku w czasie wyjścia Pawła Dunaja i Michała Obryckiego? Wydaje mi się, że to wyjście nie do końca pasuje do twojej filozofii i do tego, jak ty w tych górach byś się zachowywał.

Parę sytuacji złożyło się na całą tę historię, ale faktem jest, że u chłopaków chyba stało się coś z ambicją, ego zaczęło dominować. Coś ich ciągnęło, żeby wejść w ten kuluar. Zignorowali parę ostrzeżeń, które góra wysyłała i to, co widać też dookoła. Ale było tak, że oni chcieli wyjść i przetrzeć tego dnia drogę do obozu I. Był tam Karim Hayyat, był Sabdar - jego kolega. Przyszli pozbierać sprzęt pozostały po wyprawach. Byli zaskoczeni, że my tam jesteśmy. Chłopaki wyszli razem z Sabdarem i Karimem. Ja byłem spokojniejszy, że idą w czwórkę. Pomyślałem sobie ‘OK’. Mieliśmy być w kontakcie radiowym. Po dotarciu do ‘jedynki’ mieli od razu dać sygnał na radiu. W pewnym momencie Karim Hayyat i Sabdar wrócili. Nie doszli do obozu I. Mówią, że oni się wycofali, bo pojawił się problem z kolanem. Pytam o warunki śnieżne na drodze, a oni mówią, że jest całkiem spoko itd., więc to mnie trochę uspokoiło, ale o 15 ciągle nie było sygnału na radiu. Nawoływałem ich, ale się nie odzywali. Mniej więcej o 16:30 dostałem sygnał od Michała, że spadli z lawiną. Nie było za bardzo miejsca na myślenie, tylko od razu kombinezon i w górę. Bardzo szybka akcja. Za mną pobiegli od razu kucharze.

BS: Miejscowi wam pomogli.

Gdyby nie miejscowi, to Paweł i Michał... Przeżyliby raczej, bo na szczęście ta lawina zniosła ich bardzo nisko. Byli jakieś 300-400 metrów powyżej obozu ABC, ale teren był jednak ciągle bardzo niebezpieczny. Tam, gdzie nawet leżeli zrzuceni, jeszcze było niebezpiecznie, bo w każdej chwili coś tam mogło zejść.

BS: Oni widzieli już namioty ‘jedynki’ i to się urwało nad nimi...

Tak, byli 100 metrów od namiotów. Ponoć lawina zerwała się 4 metry od Michała i całe zbocze zaczęło sunąć. To jest tak potężna siła, że oni nawet nie wiedzieli kiedy, co, jak, i byli już 600 metrów niżej. Mają naprawdę niesamowite szczęście, że żyją i że wszystko dobrze się skończyło. To szczęście to jakiś zbiór różnych sytuacji - ukształtowanie terenu, ten śnieg... To wszystko spowodowało, że oni wyszli z tego w miarę cało i np. nie jeżdżą na wózkach.

BS: Wydobrzeli już całkowicie? Macie kontakt?

Paweł jeszcze się leczy. Ma jakiś problem z palcem u ręki, mały niedowład. Michał już wydobrzał, kręgi w porządku. Pawłowi też płuco już się odbudowało. Będzie z nimi dobrze, ale ja to przeżyłem bardzo mocno. Trauma potężna. Czułem się odpowiedzialny za nich i przed wyjściem ostrzegałem ich przed lawinami. Mówiłem, by ważyli każdy krok, a jednak gdzieś ich tam poniosło. Wciągnęli się, weszli w ten kuluar zupełnie bezmyślnie. Pozostawiło to mały sznyt na mojej psychice, bo dostrzegłem, jak dosłownie mały kawałeczek dzieli cię od tego, by doszło do tragedii i to zupełnie niepotrzebnej. Wystarczyło w pewnym momencie odpuścić i by tego nie było. Ale nie stało się tak i dlatego właśnie też moje przekonanie, że ja jednak albo w małych składach, albo samemu...

BS: Żeby nad wszystkim mieć kontrolę.

Kontrolę i też możliwość pracowania nad sobą jednocześnie. Pracować nad sobą jest łatwiej niż pracować nad grupą ludzi i mówić im, co mają zrobić, jak mają wyjść. Niestety jakoś nie odnajduję się w tej roli za bardzo.

BS: Mówiłeś o ucieczce w góry, rozumiem, że od życia codziennego. Jak to się poukładało po tej wyprawie? Już poradziliście sobie z rozliczeniem, wysłaniem nagród dla osób, które was wspierały?

Okazało się, że po powrocie musiałem się sprężyć z tym tematem, ale już powolutku kończę wysyłanie nagród. To jest 1100 osób, które nas wsparły na PolakPotrafi. Jeszcze zostało około 200 paczek do wysłania. Powolutku, powolutku to zamykam. Na szczęście ludzie są cierpliwi i nie atakują nas za bardzo. A prywatnie to już jest dłuższa historia. Może lepiej o tym nie wspominać... (śmiech).

BS: 1100 osób was wsparło. To jest też chyba ogromny sygnał, że ktoś chce, żebyście pojechali i wam kibicuje. Odczuwacie to też teraz w komentarzach w internecie?

Tak. Ja na przykład wysłałem 1100 maili do ludzi, którzy nas wspierali, z podziękowaniami i oni mi odpisują. Ja te maile wszystkie czytam. To zajmuje bardzo dużo czasu. Proszę też ludzi o podanie adresów, na które mam wysłać zdjęcia z podpisami. Ci ludzie przesyłają te adresy razem ze swoim przekazem. Przeważnie to są bardzo, bardzo pozytywne, ciepłe, fajne myśli. To jest wielka moc, wielka energia, która się wytworzyła wokół tego wydarzenia i tym bardziej ja mam takie podejście do całej sprawy, że rodzi się potężna odpowiedzialność. Nie tylko za własne życie, ale też za tych ludzi, którzy nas wsparli, by nie było sytuacji, że oni wsparli coś, co kończy się tragedią. Choćby z tego względu trzeba mieć potrójny ‘orient’ tam w górach.

MR: To zainteresowanie przy okazji kolejnej wyprawy będzie pewnie jeszcze większe. W tym roku informacja o was dotarła do szerszej grupy osób. Ubiegłoroczna wyprawa też już w mediach się przewijała, ale ten rok był zupełnie bez porównania. Wydaje mi się, że głównym źródłem tego zainteresowania jest to, że wy spełniacie marzenia osób, które nigdy nie będą w stanie nawet spróbować wspinać się na taką górę, a tak je to pasjonuje, że w was widzi osoby, które realizują to za nie. Ludzie potrafią się z wami tak zidentyfikować, a chyba z innymi wyprawami wcześniej tak nie było.

Faktycznie jest tak, że my wystartowaliśmy w sposób bardzo spontaniczny i dotarliśmy do ludzi chyba przez to, że działaliśmy tak niehermetycznie. Do tej pory te wyprawy himalajskie to był bardzo hermetyczny świat, który trochę generował taką atmosferę, że to jest niedostępne. A wyjechanie na ośmiotysięcznik nie jest trudne w realizacji. Dostrzegam jednak ten mechanizm, dlaczego tak to się działo, że do tej pory wyprawy były tak hermetyczne. Z tego względu, że rzeczywiście każdy może pojechać, ale naprawdę bardzo łatwo jest o to, by tam zrobić sobie krzywdę, jeżeli jadą ludzie, którzy naprawdę nie mają o tym wyobrażenia, co ta góra może człowiekowi zrobić, te warunki, ta natura, która jest odmienna od tej, którą spotykamy tu na ulicach. To są tak potężne i często tak nieprzewidywalne zjawiska, że żeby uniknąć konsekwencji związanych z lawinami, wiatrem czy mrozem, to trzeba znać jakieś patenty, które nie każdy zna. Może dlatego tak to się działo, że to było takie hermetyczne. Ja teraz ciągle chciałbym być otwarty, ale z drugiej strony wiem, że to nie jest takie ‘hop siup’. Polecam oczywiście wszystkim góry, ale jednak polecam też taką metodę, by otworzyć swój umysł na myślenie i myśleć cały czas. Wyostrzyć zmysły, rozciągnąć wyobraźnię, wsłuchać się w intuicję.

MR: Wśród tych setek maili, które dostałeś, przyszły też takie z tytułem: ‘Zabierzcie mnie w przyszłym roku’?

Ja mam dużo takich osób, nawet jednego kolegę na Facebooku, który jest obrażony na mnie i robi mi awantury.

BS: Że nie pojechał?

Że on chciał jechać, ale ja go nie zabrałem, tylko zabrałem Michała Dzikowskiego. A ja nawet nie wiedziałem o tym, bo tych maili i różnych propozycji było po prostu tyle, że szok. On po powrocie mnie zaatakował, a ja w ogóle nie wiem, o co chodzi (śmiech). Nie pamiętam tej korespondencji nawet.

BS: Mówiłeś o tych wyprawach, które były hermetyczne. Teraz pojechały dwie letnie wyprawy - na Broad Peak Middle i K2, które mają przecierać szlaki, przynajmniej w przypadku K2, przed zimową wyprawą. Polski Himalaizm Zimowy po tragicznej śmierci Artura Hajzera wraca. Czy gdyby była propozycja z ich strony zimowej wyprawy - czy to na Nangę czy na K2 - rozważałbyś wzięcie w niej udziału?

Z perspektywy finansowej jak najbardziej fajnie byłoby pojechać i nie martwić się już o zorganizowanie budżetu itd. Ale z drugiej strony jednak grupa i to, o czym mówiłem. To jest jednak nie moja droga. Ta grupa to jest coś, przed czym ja troszeczkę tam zwiewam. To przed czym zwiewam przychodzi tam za tobą i nic się nie zmienia. A jednak ja poszukuję tam tej zmiany, tego azylu dla siebie i chyba bym się nie zdecydował. To nie tylko ten szczyt. Oczywiście fajnie byłoby na niego wejść, bo to jest cel, docelowa misja, ale jest też ta druga strona medalu, że to nie tylko szczyt, tylko właśnie obcowanie z górą, przede wszystkim to, co się u mnie budzi, czego tutaj nie mam na co dzień. Taki instynkt, taka dziwna, pierwotna, zwierzęca forma doświadczania istnienia, w jakiejś trudnej do opisania głębi, aż do trzewi, do najgłębiej ukrytego sedna mojej egzystencji...

BS: To co jest ważniejsze w takim razie - osiągnięcie szczytu czy raczej droga do tego szczytu?

Jedno i drugie jest bardzo ważne, ale właśnie samo obcowanie z górą, bycie tam, niezakłócona w żaden sposób kontemplacja, i jednocześnie sięganie do pokładów wiedzy, którą odkrywa sama obecność w górach... Góry bardzo dużo uczą, przynajmniej mnie, i ja dzięki tej obecności tam mogę odkryć w sobie tyle różnych ciekawych przemyśleń.

BS: Czyli pod Nangę na pewno wracasz, można powiedzieć, że Nanga Dream trwa...

Trwa, trwa. Wracam. Mam nadzieję, że jeśli chodzi o organizowanie środków, to jakoś w tym roku uda się z pomocą naszych rodaków zorganizować budżet. Oprócz tego też dostaliśmy jakieś wsparcie, tzn. ja dostałem. Jest też polski producent puchu - stwierdziłem, że jeśli jest jakaś polska dobra firma, która robi bardzo dobre puchy, naprawdę dużo lepsze niż duże korporacje zachodnie, to wolę promować polską markę.

BS: Mówisz tak, jakby wyjazd był przesądzony...

Bo de facto tak jest. Tylko wiesz jak to jest w życiu - wszystko się może wydarzyć, na przykład tu przed budynkiem piorun mnie strzeli i cześć (śmiech).

Dla Tomasza Mackiewicza zakończona w tym roku wyprawa ‘Nanga Dream Justice For All’ była już czwartą z kolei próbą pierwszego zimowego wejścia na Nanga Parbat. W 2011 i 2012 roku wspólnie z Markiem Klonowskim szturmowali dziewiątą górę Ziemi drogą Kingshofera od strony doliny Diamir. Tym razem polska ekipa działała na drodze Shella, od południowego-wschodu. Rok wcześniej na tej właśnie drodze Tomasz Mackiewicz w samotnym ataku osiągnął wysokość 7400 metrów, co jest drugim najlepszym zimowym wynikiem na Nanga Parbat.

Nanga Parbat jest jednym z najbardziej wymagających ośmiotysięczników. Na szczycie stanęło w sumie niewiele ponad 300 osób. Obok K2 pozostaje jedną z dwóch gór ośmiotysięcznych niepokonanych jeszcze zimą.