Oficjalne wyjaśnienia tego, co działo się podczas wczorajszej demonstracji przeciw wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego ws. aborcji brzmią jak próba postawienia znaku równości między manifestacjami Strajku Kobiet a burdami uczestników Marszu Niepodległości. Kupy nie trzyma się w nich nie tylko to porównanie.

REKLAMA

Na konferencji rzecznika Komendy Stołecznej Policji można było usłyszeć o setkach wylegitymowanych i spisanych osób, dziesiątkach zatrzymanych, i o atakach na policjantów. Wielokrotnie, jak w sprawie kibicowsko-niepodległościowych zadym 11 listopada, podkreślana była też nielegalność manifestacji. W tej dziedzinie sporu raczej nie ma, bo rzecz w szczegółach, zarówno zachowania demonstrantów, jak stosowanej przez policję taktyki działań.

Skala ofiar i strat

Gdyby domyślne porównanie dawało się sklecić, dane o faktach uzupełniałaby liczba spalonych racami mieszkań, koszty zniszczenia bruku, wyrwanych słupków czy spalonych stacji rowerów miejskich - tych jednak po prostu nie było. Zamiast, jak w wypadku Marszu Niepodległości, 35 rannych policjantów poszkodowany był jeden, pobity bodaj przez wicemarszałka Sejmu. To zestawienie brzmi jak absurd, jeśli uwzględnić, nazwijmy to "potencjał" czy może "moc obalającą" wicemarszałka Czarzastego w zestawieniu z podobnymi cechami, jakimi charakteryzują się zwykle funkcjonariusze oddziałów prewencji.

Nie oceniając jednak ostatecznie, możliwa wielomiesięczna rehabilitacja policjanta, który się potknął i doznał urazu mięśnia czworogłowego uda nie wydaje się dobra do zestawiania z wynikającymi z uderzenia kamieniem brukowym urazami głowy u kilkudziesięciu innych.

Zagrożenia...

Trudno wytłumaczyć nawoływanie do rozejścia się setek osób, które zostały zablokowane na pl. Powstańców Warszawy. Trudno to skleić z ewidentnym zagrożeniem epidemicznym, jakie stwarza taki kocioł, zwłaszcza pamiętając, że to ono właśnie powodowało, że manifestacja była nielegalna. Przyjęta przez policję taktyka "zgromadzenia są nielegalne, więc zgromadźmy tych ludzi i nie wypuszczajmy" chyba powinna być jeszcze dopracowana.

Nie da się także wyjaśnić, jakie właściwie inne zagrożenie stwarzał Strajk Kobiet, skoro metalowych pałek używali tam anonimowi mężczyźni, dziwnie przyjaźnie traktowani przez mundurowych. Kiedy ujawniamy, że zamaskowani i uzbrojeni w metalowe pałki, licznie zgromadzeni panowie są funkcjonariuszami pododdziałów antyterrorystycznych poczucie zagrożenia wprawdzie wzrasta, nie sposób go jednak połączyć z zachowaniami zamkniętych kordonami mundurowych setek demonstrantów.

...i taktyka

Interweniujący wreszcie 11 listopada policjanci przystąpili do akcji dopiero po tym, jak po etapie przyzwolenia na używanie rac zostali przez kiboli obrzuceni kostką brukową i wprost zaatakowani. Nieprzesadnie skutecznie wypełnili zadania prewencyjne, ale bez wątpienia mieli wyraziste podstawy do interwencji. Przypadków wchodzenia funkcjonariuszy między kiboli i używania tam pałek jakoś chyba nie odnotowano, choć miałoby to uzasadnienie.

W wypadku Strajku Kobiet ataku podobnego do forsowania bramy koło EMPiKu nie było. W porównaniu z działaniami kiboli zniszczenia ulic i liczba spalonych mieszkań była stosunkowo niewielka. Policjanci w cywilnych ubraniach, zamaskowani jak nakazuje prawo zastosowali jednak taktykę bardziej ofensywną.

Dlaczego?

Jeśli tajniacy wchodzący w tłum i używający tam przemocy mają realizować jakąś taktykę działań, to na pewno nie jest to prewencja, czyli zapobieganie, ale prowokacja, czyli zaognianie sytuacji.

Czy ma to związek z usilnymi staraniami zapewnienia wszystkim bezpieczeństwa, niestrudzenie podejmowanymi przez wicepremiera Kaczyńskiego? Czy może szef MSWiA albo któryś z komendantów policji starał się wczoraj zrehabilitować za nieprzesadnie udane działania 11 listopada? I ochronić przed odwołaniem ze stanowiska? A może demonstranci Strajku Kobiet rzeczywiście dali funkcjonariuszom podstawy do bicia ich metalowymi pałkami? Jakie?

Nie jestem pewien, czy naprawdę wszyscy chcemy się tego dowiedzieć.

Ale sądzę, że powinniśmy mieć taką możliwość.

Zobacz również: