Zaczynający się w Warszawie szczyt Partnerstwa Wschodniego miał być kulminacją naszego przewodnictwa w Unii i atutem rządu w kampanii wyborczej. Ale chyba będzie inaczej...

REKLAMA

Papierkiem lakmusowym wagi i sukcesu szczytu miała być lista obecności. Szczególną uwagę zwracano tu na trójkę Merkel, Sarkozy, Cameron. Kanclerz Niemiec rzeczywiście będzie, ale brytyjski premier i francuski prezydent wysyłają kogoś innego. Również wynegocjowana wcześniej deklaracja końcowa szczytu daleko odbiega od tego, o czym marzyliśmy.

Polska, która jest dziś głównym orędownikiem rozszerzania Unii na wschód, zdołała wywalczyć tylko tyle, by w deklaracji znalazło się zdanie, że przywódcy państw unijnych uznają "europejskie aspiracje" krajów wschodnioeuropejskich, mgliście obiecują im też "stopniowe kroki" w stronę ruchu bezwizowego i integracji z unijnym rynkiem.

Wygląda więc na to, że jeśli szczyt będzie jakimś wydarzeniem, to głównie towarzyskim, a jego rola w kampanii będzie mocno drugoplanowa. Zresztą chyba nie mogło być inaczej. Dziś borykającą się z kryzysem euro i wizją bankructwa kolejnych krajów Unię naprawdę trudno przekonać, by zajmowała się rozszerzaniem i wzmacnianiem kulejących wschodnioeuropejskich demokracji