W sobotę Lena Frankiewicz pokazała w Teatrze Polskim w Warszawie swoją wersję "Listów na wyczerpanym papierze" Agnieszki Osieckiej i Jeremiego Przybory. Kto sądził, że przyjdzie w spokoju posłuchać "poezji śpiewanej", ten... spokoju nie zaznał. Reżyserce świetnie udało się za to oddać stan miłosnej - jest na to piękne polskie słowo - szarpaniny.

REKLAMA

Kiedy rozmawiałyśmy o spektaklu latem, Lena Frankiewicz mówiła, że nie chce robić retrowidokówki. I nie zrobiła. Owszem, są tu piosenki z cyklu "znacie, to posłuchajcie". Napisane przez oboje bohaterów pod wpływem uczucia i precyzyjnie umieszczone w harmonogramie ich związku (od "Na całych jeziorach ty" po "Moja dziewuszka nie ma serduszka"). Dzięki temu widz ma mikrozaskoczenia pt. "A, to wtedy ona dla niego to pisała. A, to on niby pisał ten tekst dla Kabaretu Starszych Panów, a tak naprawdę do niej...."

Ale na Scenie Kameralnej TP dzieje się dużo więcej. Jest czarujący (to najlepsze słowo) zespół muzyków pod wodzą Michała Tokaja, który na nowo evergreeny zaaranżował (na fortepian, kontrabas, perkusję, saksofon...). Jest scenografia nawiązująca do stylu dworca Warszawa Powiśle. Są przemyślane kostiumy w tonacji właściwej dawnym listom (pożółkły papier, atrament). Jest świeży pomysł z podwójną obsadą - dwie Agnieszki, dwóch Jeremich. Są miłe dla oka graficzne wizualizacje na ekranie.

Ale przed wszystkim jest ruch sceniczny. Jak na standardy teatralne - solidny. Jego autorka, Dominika Knapik, daje aktorom niezły wycisk. Biegają nie tylko po całej scenie, ale po całej sali. Paweł Ciołkosz niemal chodzi po ścianie, a raz i drugi akcja przenosi się nawet pod sam sufit. Rafał Królikowski staje na głowie, a Agnieszka Wilczyńska i Lidia Sadowa wspinają się, wyginają, prawie robią szpagaty. Pani Agnieszka tak długo i energicznie machała głową w różne strony efektownie przy tym zamiatając długimi włosami, że ja - człowiek z nadmiarem wyobraźni, zwłaszcza w tematach zdrowotnych - zaczęłam się zastanawiać, czy aby takie kilkuminutowe potrząsanie nie jest szkodliwe...

Na scenie momentami jest jak w "Salcie" Konwickiego, momentami jak na zajęciach z tańca nowoczesnego. Z początku widz nie wie, po co to wszystko. Przez chwilę to rozbieganie może nawet irytować. Ale ono jest po coś. Właśnie po to, aby pokazać szarpaninę. Miłości, ale też ambicji, dumy. Dwóch błyskotliwych umysłów. Chcenia i nie-chcenia. Udawania. Miłości na lipę i nie na lipę.

Zakochać się jest cudnie, ale zakochać się w niewłaściwej osobie, w niewłaściwym czasie - męka.

Lena Frankiewicz umiejętnie pokazała to w swoim - pozornie lekkim i przyjemnym - spektaklu.

Wywiad z reżyserką Leną Frankiewicz możecie przeczytać w najnowszym wydaniu "Twojego Stylu".