Wspominając ze zrozumiałą radością i z uzasadnioną satysfakcją 4 czerwca 1989 roku nie należy zapominać o tej samej dacie, tylko o trzy lata późniejszej, budzącej diametralnie odmienne uczucia. Chcąc obiektywnie oceniać naszą historię najnowszą, musimy umieć powiązać ze sobą wydarzenia, z których jesteśmy dumni z wywołującymi smutek i złość.

REKLAMA

Tak to już bywa, że czasami wykorzystuje się wielką historyczną szansę, kiedy indziej traci się ją. Z obu przypadków należy wyciągać odpowiednie wnioski na przyszłość, a nie obrażać się na los, który w różnym stopniu jest w naszych rękach, chociaż warto nieraz zapytać, na czyją komendę są one podnoszone.

O ile 4 czerwca 1989 roku wszyscy biorący udział w częściowo wolnych wyborach parlamentarnych (mających bardziej charakter antykomunistycznego plebiscytu) rodacy dali wyraz swojej woli radykalnego zerwania z PRL, o tyle trzy lata później część głosujących za odwołaniem rządu Jana Olszewskiego posłów myślała nie o budowaniu niepodległej, wolnej Polski, ale o własnych karierach zagrożonych ujawnieniem sowieckiej agentury.

27 lat temu dominował entuzjazm, aczkolwiek nieoczekiwana zmiana reguł pomiędzy pierwszą a drugą turą wyborów dla ratowania tzw. listy krajowej była dla wielu z nas zimnym prysznicem i jawnym dowodem, że liderzy obozu "Solidarności" zawierają umowy ponad głowami i wbrew woli obywateli, co zresztą działo się nie tylko od początku rozmów Okrągłego Stołu, ale od dużo wcześniejszych uzgodnień w Magdalence.

Przed 24 latami przeważało oburzenie społeczeństwa, które zostało brutalnie przywołane do postkomunistycznego porządku przez ludzi uwikłanych w dawny(?) reżim i nie potrafiących stanąć w prawdzie przez odważne przyznanie się do haniebnej przeszłości znaczonej tajną współpracą z różnymi służbami PRL. Boleśnie przekonaliśmy się wówczas, że marzenia o pełnej niepodległości są jeszcze dalekie od realizacji.

Dzisiaj jedna strona sceny politycznej chce pamiętać wyłącznie wyborczy triumf, druga wspomina głównie "nocną zmianę". Jakże proroczo brzmią nadal słowa pożegnalnego przemówienia premiera Jana Olszewskiego, dramatycznie pytającego 4 czerwca 1992 roku z trybuny sejmowej, czyja ma być Polska.