REKLAMA

Naturalnie wygrał Donald Trump. Oczywiście dlatego, że amerykańskie sondaże i bukmacherzy w lwiej części przepowiadali mu druzgocącą klęskę. Zarówno te akademickie, amerykańskie jak i polskie polityczne wróżki już przyzwyczaiły nas -przeciętnych zjadaczy wyborczej kiełbasy - że należy stawiać dokładnie odwrotnie niż tak zwani profesjonaliści z medialnego establishmentu (a tak naprawdę zawodowi kłamcy i wyedukowani mesmeryści mas). Kiedy wieczorem w gorący wtorek zacząłem czytać pierwsze exit polls, zwróciłem baczną uwagę na jeden z sondaży. Wydał mi się bardzo symptomatyczny, bo różnił się od pozostałych wróżb z fusów głosów.

Albowiem okazało się, że amerykańscy wyborcy już po głosowaniu deklarowali dwa razy częściej niż w 2012 roku, że chcą prezydenta, który będzie mocnym liderem. Ponad jedna trzecia - 36%- stwierdziła, że to zdecydowane przywództwo jest najważniejszą cechą przyszłej głowy państwa. Dla porównania tak twierdziło tylko 18% w czasie wyborów cztery lata temu. Kolejny raz przemknęła mi wtedy myśl, a było to w okolicach dziewiątej wieczorem, refleksja wynikająca już nie z czystej emocjonalnej przekory, buntu wobec propagandowego matrixu, ale z chłodnej kalkulacji, że Biały Dom zdobędzie mocny gospodarz, męski typ, brutalny germański niedźwiedź z buntowniczą grzywką. A Hillary zwana przez przeciwników Illary (od "ill" czyli "chora") będzie odpoczywać na politycznej emeryturze od trudów kampanii.

Stawiam tu jednak zasadnicze pytanie: gdzie leniuchować powinna niedoszła pani prezydent, bo ja widziałbym ją w jakimś supernowoczesnym apartamencie... zamykanym na elektroniczny klucz, w pełnej izolacji od świata, pod czujnym okiem kamer. Tak, oczyma duszy mojej widzę panią Hillarię Rodham w więzieniu dla VIP-ów, razem ze swym mężem, nieocenionym Wilusiem Clintonem. Moje słowa mogą wydać się szokujące, dla tych, którzy czerpią wiedzę o "amerykańskiej demokracji" ze stacji CNN (zwanej ironicznie Clinton News Network - Clintonowską Siecią Informacyjną) oraz z ich różnych mutacji na świecie, także w Polsce. Natomiast ci, którzy spoglądają na świat z nieco szerszej perspektywy i czasem odwracają wzrok od hipnotyzującego ekranu telewizora, by śledzić inne źródła - w sieci, a przede wszystkim, aby czytać książki, mojej wizji nie uznają za aż tak bardzo radykalną.

Zakończyła się gorąca, często bardzo tendencyjna, mówiąc delikatnie, kampania medialna w USA i... w Polsce , więc teraz mogę już na chłodno ocenić wybór Amerykanów z mojego wąskiego, subiektywnego punktu widzenia. Nie jestem wprawdzie, w odróżnieniu od premiera Węgier Victora Orbana, aż takim entuzjastą wyboru Donalda Trumpa na 45 prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale nie bynajmniej rozpaczam z powodu jego zwycięstwa. Niestety dostrzegam wielką różnicę pomiędzy nowym republikańskim rezydentem Białego Domu a ukochanym Pogromcą Sowietów z czasów mojej młodości (teraz jestem dumny, że mieszkam w Nowej Hucie nieopodal Placu Centralnego imienia Ronalda Reagana). Jednak daję Trumpowi szansę, mimo (raczej dorobionej mu) gęby putinofila. Natomiast Clinton była dla mnie od początku nie do przyjęcia, jako realizatorka morderczej dla Polski polityki "resetu" z Rosją. Należę do podejrzliwych komentatorów, takich jak znakomity bloger o pseudonimie 35stan, którzy stawiają hipotezę, że nie byłoby Tragedii w Smoleńsku w 2010 roku, gdyby nie fatalny "reset", obamowska linia ugłaskiwania Rosji, której wykonawczynią i twarzą była ówczesna amerykańska sekretarz stanu.

Egoistyczne i krótkowzroczne poświęcenie interesów Polski i w ogóle Europy Środkowej w 2009 roku, rezygnacja z budowy tarczy antyrakietowej w symbolicznym dniu 17 września, w rocznicę sowieckiej agresji na Polskę, polityka appeasementu w relacjach z kremlowskim Putlerem na rzecz mrzonek o antychińskim sojuszu USA z Rosją, była dla mnie od początku dyplomatyczną zbrodnią. Hillary Clinton na czele Ameryki to byłby dla mnie prawdziwy horror, pomimo tych wszystkich propagandowych zaklęć, że w tej kadencji ta lekkomyślna i niemądra, skorumpowana także przez Rosjan polityk zachowywałaby daleko idący dystans do Moskwy. Jakoś w to nie wierzę. Sojusze w polityce zagranicznej często się zmieniają - wczorajsi wrogowie stają się nagle najbliższymi współpracownikami, tak więc nie ma co wierzyć w medialne mantry o Władimirze Władimirowiczu jako odwiecznym globalnym rywalu administracji Demokratów.

Mało tego, kto w TVP czy TV Republika obejrzał znakomity film "Kasa Clintonów", mógł sobie wyrobić własną opinię o ich niebezpiecznych związkach z Rosją, które w minionej kampanii prezydenckiej przypisywano wyłącznie Donaldowi Trumpowi. Kandydat Republikanów faktycznie nie popisał się niektórymi wypowiedziami. Negatywne wrażenie, i słusznie, wywarła jego opinia dla "New York Timesa", że pomoc państwom bałtyckim w razie hipotetycznej agresji ze strony Rosji zależy od wypełniania przez Litwinów, Łotyszy i Estończyków NATO-wskich zobowiązań. Taki znak zapytania mógł rzeczywiście zatrwożyć państwa naszego regionu Europy. Jednak czymże jest ta kampanijna paplanina Trumpa, która może się nie mieć nijak do jego realnej polityki w przyszłości, wobec faktycznej praktyki małżeństwa Clintonów w relacjach z Rosjanami. Film "Kasa Clintonów" ukazuje między innymi, jak potężne pieniądze płynęły z rosyjskiego koncernu Rosatom na konto słynnej fundacji rzeczonego prezydenckiego małżeństwa, które na szczęście nie będzie ponownie rezydowało w Białym Domu.

Apanaże z takiego źródła skorelowane w czasie z prowadzoną polityką ocieplania relacji z Kremlem powinny we wszystkich Polakach wywoływać co najmniej poważne zaniepokojenie. Sięgam do oryginału, do książki Petera Schweizera "Clinton cash", której ekranizację mogliśmy zobaczyć w naszej telewizji. Czytam w niej, że w końcówce kadencji administracji George’a W. Busha amerykańskie relacje z Moskwą się ochłodziły. Rosyjska inwazja na sąsiednią Gruzję, plany Busha związane z budową tarczy antyrakietowej, oraz rosyjska presja na Ukrainę, zwiększyła napięcie pomiędzy dwoma mocarstwami jądrowymi. A to co prezydent Obama i Hillary Clinton mieli wówczas w głowach to "reset". - zuważa Schweizer. Autor pisze wprost, że sednem tego rozpoczęcia nowej polityki z Rosją było to, co amerykański "Newsweek" nazwał "rojem potencjalnych biznesowych deali". W książce odmalowano kulisy tych transakcji. Putin uznał energetykę jądrową za priorytetową sprawę dla kraju, służącą wzrostowi rosyjskiej potęgi. Rosja nie tylko pragnęła budować elektrownie jądrowe na całym świecie, ale również chciała kontrolować sporą część światowego rynku uranu. Ważną okolicznością resetu z Rosją były wpłaty ogromnych sum na konto Fundacji Clintonów oraz sowite opłacanie wykładów wygłaszanych przez Billa. Czytam w tej pracy, że zyski inwestorów zależały w ogromnym stopniu od decyzji podejmowanych przez Hillary Clinton jako amerykańskiego sekretarza stanu. Autor dziennikarskiego śledztwa podkreśla przy tym, że Rosyjska Państwowa Korporacja Energii Jądrowej (Rosatom) zajmuje się wszystkimi jądrowymi kwestiami w Rosji. W przeciwieństwie do Departamentu Energii Stanów Zjednoczonych i Komisji Nadzoru Jądrowego, Rosatom zarządza nie tylko cywilną energetyką jądrową, ale faktycznie kontroluje rosyjski arsenał nuklearny. Tak więc, kto tu tworzył faktyczne atomowe zagrożenie dla świata? Trump czy Clinton?

Rozdział "Clinton Cash" poświęcony tym relacjom budził moje największe przerażenie. To obraz jak z serialu "House of Cards". Podczas swojej kadencji jako sekretarza stanu Hillary Clinton i jej wysocy współpracownicy otrzymali liczne depesze dyplomatyczne, które dotyczyły nuklearnych ambicji Moskwy. W październiku 2009 roku, na przykład, Clinton otrzymała wiadomość o planach Rosatomu zawarcia z Ukrainą długoterminowego kontraktu na dostawy paliwa jądrowego oraz stworzenia politycznej strefy rosyjskiego nacisku energetycznego na państwa Środkowej Europy. Warto przeczytać jak rosyjskie interesy jądrowe były skorelowane z sowitymi datkami wpłacanymi na konta Clintonów oraz decyzjami podejmowanym przez Hillary.

Zakrztusiłem się ze śmiechu, kiedy usłyszałem dzisiaj słowa nareszcie ustępującego wkrótce prezydenta Baracka Obamy, dzień po wyborczej porażce kandydatki Demokratów. W laudacji pod adresem Hillary Clinton, Obama podkreślił, że jest z niej niesamowicie dumny, bo była wspaniałą pierwszą damą, senatorem i nie mogła być lepszą sekretarz stanu. Nie mogła być gorszą! - nie tylko z polskiego punktu widzenia. Z perspektywy naszego kraju kadencja Obama-Clinton to była czarna wschodnia dziura, jak mawiają Moskale - "wielka smuta". Nie sądzę, żeby prezydentura Donalda Trumpa mogła przelicytować ten haniebny czas w amerykańskiej polityce zagranicznej. Ale oczywiście mogę się mylić. Wszystko jeszcze przed nami. Ameryka lubi wykonywać różne tragiczne dla Polski wolty. Po amerykańsku brzmi to "pivot", czyli obracanie się wokół osi. Obrotowi są niestety ci nasi niby najwięksi sojusznicy. Szkoda, ale innych realnych nie mamy.

Elegancją w polityce Donald Trump nie grzeszy, ale może by tak na serio potraktować jego wynurzenia na temat koniecznego własnego wkładu NATO-wskich krajów w militarne bezpieczeństwo? Nasz minister obrony Antoni Macierewicz twierdzi, że kandydat Republikanów docenił podczas jednego ze spotkań z Polonią "budowę obrony terytorialnej" w naszym kraju. Może i tak. Świadczyłoby to o zdumiewającej wiedzy republikańskiego kandydata o szczegółach naszej strategii militarnej. Myślę jednak, a piszę to bez żadnej ironii, że obrona terytorialna to bardzo dobry kierunek. Przydałyby się jednak także inne, bardziej zdecydowane ruchy w dziedzinie narodowego bezpieczeństwa. Strategia i uzbrojenie to jedno, a kadry to drugie. Kiedy słyszę od reporterów RMF FM o konflikcie pomiędzy prezydentem Andrzejem Dudą a ministrem Macierewiczem wokół nominacji generalskich to zaczynam się poważnie niepokoić. Poza tym uważam, że agenturalną Kartaginę należy zniszczyć. - że strawestuję słynną maksymę upartego Katona Starszego.

Nadal nie wiem, co z zapowiadanym ujawnieniem aneksu do raportu o likwidacji WSI. Antoni Macierewicz obiecywał jego opublikowanie już w październiku zeszłego roku. Minął rok i nic ... cisza. Czyżby tu też pojawiły się tarcia na linii szef resortu obrony-szef państwa? Gdzie faktyczne śledztwa w sprawie niebezpiecznych związków Bronisława Komorowskiego z WSI, tym długim ramieniem Moskwy? Gdzie prawdziwa ocena prorosyjskiej polityki poprzedniego prezydenta? Obawiam się, że Komorowski otrzymał jednak jakiś swoisty "list żelazny", glejt od obecnej ekipy w Pałacu Prezydenckim, bo poza jakąś symboliczną, tabloidową kwerendą zaginionych rzeczy i obrazów, nie dokonano tak naprawdę autentycznego rozliczenia działań w tamtej kadencji, noszących często oznaki narodowej zdrady. Świadomie i celowo odbiegłem nieco od głównego wątku mojego artykułu - wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Albowiem widzę tu podobieństwa między polityczną sytuacją w naszym kraju a stanem amerykańskiego państwa, oczywiście toutes proportions gardées, z zachowaniem wszelkich proporcji między światowym Goliatem a środkowo-europejskim Dawidem.

Intensywnie czytałem bowiem jeszcze w wakacje trzyczęściową pracę amerykańskiego dziennikarza śledczego Victora Thorna zatytułowaną "Hillary i Bill Clintonowie". Tomy tej książki noszą znaczące tytuły "Seks", "Narkotyki", "Morderstwa". Pierwszy obfituje w opisy zwyrodniałych gwałtów Billa, przy których słynna "Zippergate", afera rozporkowa z Moniką Lewinsky jest zabawną bajeczką dla niegrzecznych dzieci. Bill Clinton jest gwałcicielem, a casus Juanity Broaddrick to nie jedyny przejaw jego zboczeń. Elizabeth Ward Gracen, była Miss Arcansas, również należy do grona jego ofiar. "Jak mówi Gracen, kilka dni później [po tym, jak się poznali] uprawiali seks w jej mieszkaniu - był to sadystyczny akt, w trakcie którego gryzł ją w wargę do krwi. Po tym brutalnym stosunku, jakże podobnym do napaści na Juanitę Broaddrick, Gracen była zdezorientowana i przerażona". Jej opowieść potwierdzają świadectwa innych kobiet". Oczywiście gwoździem kampanii w USA nie były obrzydliwe i kryminalne epizody z życia męża Hillary Clinton, a jakieś seksistowskie wypowiedzi Donalda Trumpa w przeszłości. Piszę o tym, nie po to, aby babrać się w politycznej pornografii, ale po to, by pokazać zakłamanie dominujących liberalnych elit na świecie i w Polsce. II tom trylogii Victora Thorna jest jeszcze bardziej szokujący dla człowieka, który czerpie wiedzę wyłącznie z telewizora. Sytuacja stała się tak zła, że w czasie "gdy Bill Clinton był prokuratorem generalnym, a później gubernatorem Arcansas, stan ów stał się istną Casablancą Południa, inkubatorem międzynarodowych afer obejmujących wszelkiego typu tajne operacje, w których uczestniczyły różne podmioty, poczynając od kolumbijskich baronów narkotykowych, poprzez pralnie brudnych pieniędzy, jaką był BCCI, po agentów chińskiego wywiadu. Ten drobny fragmencik to tak naprawdę wierzchołek góry lodowej na temat "śliskiego Wilusia" i "siostry Lodówki" jak nazywano zimną rozgrywającą Hillary. A co czytamy w tomie III? O serii tajemniczych morderstw. Oto przykład: Wiadomo, (...) że Hillary Clinton miała pełną świadomość , że Jerry Parks zgromadził zbiór dokumentów i że niektóre z nich były tak obciążające, że mogły zniszczyć polityczną karierę jej samej oraz jej męża. Parksa zamordowano ze względu na to, co posiadał. Jedyną osobą poza Hillary, która również miała obsesję na punkcie tych akt, był Vince Foster, którego zamordowano 20 lipca 1993 roku. To tylko dwa ogniwa zbrodniczego łańcucha ciągnącego się za uśmiechniętą parą, dzisiaj uśmiechającą się naprawdę kwaśno.

Apendyksem, krwawym finałem tej trylogii, jest los samego autora. Victor Thorn, który naprawdę nazywał się Scott Robert Makufka, został znaleziony martwy 1 sierpnia tego roku. Jego ciało z raną postrzałową odnaleziono na szczycie góry w pobliżu jego domu. Miał popełnić samobójstwo w swoje 54 urodziny. Oczywiście to może być prawda, choć są i tacy, którzy sugerują, że tak zwany seryjny samobójca działa nie tylko w Polsce. Przypomnę, że pułkownik WSI Leszek Tobiasz, antybohater afery marszałkowej, tak niewygodny świadek dla ex-prezydenta Bronisława Komorowskiego też miał na pewnej imprezie "zatańczyć się na śmierć". Snuję tu analogie pomiędzy amerykańskim imperium a naszym małym prowincjonalnym krajem na styku globalnych gier geopolitycznych, bo wciąż czekam na efekty wyborów i tu i tam. Czy establishment zawsze pozostaje bezkarny? Czy winni ze szczytów władz odpowiedzą za swoje czyny tak w Polsce jak w USA? Dla wielu byłby to szczyt wszystkiego. Dla mnie - może naiwniaka - byłby to dowód, że jeszcze nie wszystko stracone na tym globalnym łez padole.