"Będziemy wiedzieli o władzy tylko tyle, na ile władza łaskawie się zgodzi" - tak konstytucjonalista prof. Ryszard Piotrowski tłumaczy, co oznaczałoby - dla każdego z nas - uwzględnienie wątpliwości Pierwszej Prezes Sądu Najwyższego wobec ustawy o dostępie do informacji publicznej. Prof. Małgorzata Manowska zaskarżyła część przepisów do Trybunału Konstytucyjnego. "Dzielenie się informacją z obywatelami jest też trochę dzieleniem się władzą” – przypomina Krzysztof Izdebski z Fundacji ePaństwo. Eksperci razem z naszymi dziennikarzami Patrykiem Michalskim i Tomaszem Skorym wyjaśniają, jakie konsekwencje może mieć ograniczenie jawności życia publicznego.

REKLAMA


Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego prof. Małgorzata Manowska chce uznania niekonstytucyjności części przepisów ustawy o dostępie do informacji publicznej. Twierdzi między innymi, że znaczenie pojęć zawartych w ustawie takich jak "władze publiczne", "inne podmioty wykonujące zadania publiczne" czy "osoby pełniące funkcje publiczne" nie jest odpowiednio zdefiniowane i konkretne. We wniosku do Trybunału Konstytucyjnego utrzymuje też, że jawność życia publicznego nie ma pierwszeństwa nad innymi prawami opisanymi w konstytucji, w tym prawa do prywatności czy ochrony danych osobowych.

Dziennikarz RMF FM Patryk Michalski chciał poznać argumenty Pierwszej Prezes Sądu Najwyższego. Jednak rzecznik Sądu Najwyższego poinformował go, że prof. Manowska nie będzie wypowiadała się na ten temat w mediach.

"Wszystko, co miała do zakomunikowania, zawarła we wniosku, nie chciałaby, by jej wypowiedzi były uznane za formę nacisku ma Trybunał" - czytamy w przesłanym naszej redakcji oświadczeniu.


Obywatel czy poddany?

Jeśli Trybunał Konstytucyjny uznałby za słuszny wniosek Pierwszej Prezes Sądu Najwyższego, obywatele straciliby możliwość kontrolowania i rozliczania władz - niezależnie od ich politycznych barw.

Prawnicy organizacji pozarządowych, z którymi rozmawiali nasi dziennikarze nie mają wątpliwości: to zamach na obywatelskie prawo kontrolowania władzy.

Dzielenie się informacją z obywatelami jest też trochę dzieleniem się władzą - argumentuje Krzysztof Izdebski z Fundacji ePaństwo.

Wniosek zakłada, że wartością, którą trzeba chronić, jest tajność działania władz, a nie ich jawność - dodaje prof. Ryszard Piotrowski.

Urzeczywistnienie tego wniosku może sprzyjać dalszemu pogłębieniu kryzysu konstytucyjnego w państwie - mówi konstytucjonalista i podkreśla, że obywatel bez dostępu do informacji o władzy, staje się poddanym.

Im więcej tajności, poufności, dyskrecjonalności w funkcjonowaniu władz, tym więcej powodów, żeby rozwijały się teorie spiskowe, plotki, insynuacje, pomówienie, szkodliwe dla sprawujących władzę. Tym mniej powodów, żeby ludzie uczciwi, porządni ubiegali się o urzędy i godności publiczne. Im więcej jawności, tym większe szanse na urzeczywistnienie ideału demokracji, który mamy opisany w konstytucji, a zakłada on bardzo podstawowy związek między obywatelami a państwem, wyrażający się w zasadzie zaufania, w stanowionym przez niego prawie - wyjaśnia profesor.

Tajność jest wprowadzana zawsze wtedy, kiedy państwo ma coś do ukrycia, kiedy się czegoś wstydzi, częstokroć to się wiąże z różnymi przejawami słabości. Jeżeli nie będzie konieczności mówienia prawdy, bo dostęp do prawdy o funkcjonowaniu władzy zostanie ograniczony, to te podwaliny demokratyczne, zostaną podważone.
przekonuje profesor.

Oczywiście, że pełnienie funkcji publicznych, wiąże się ze sferą rozmaitych przywilejów, udogodnień, wpływów i ci którzy pełnią funkcje denerwują się, wstydzą się swoich apanaży, przywilejów i bardzo by chcieli, żeby dostęp do tych informacji ograniczyć maksymalnie. Im więcej informacji na ten temat, tym lepiej dla państwa. Nie ma żadnego powodu, żeby pieniądze publiczne czy dochody spółek Skarbu Państwa, były przeznaczane na rozmaite rzeczy, które chcielibyśmy utrzymać w przynajmniej w poufności. To z kolei ma znaczenie dla ogólnego stanu relacji pomiędzy obywatelami a rządzącymi, dla poczucia wartości związanego z byciem obywatelem - mówi prof. Piotrowski.

Jeżeli bycie obywatelem oznacza, że można wiedzieć o władzy tylko tyle, ile władza się na to zgodzi, to w takim razie to już nie jest obywatel, to już poddany. Różnica między poddanym a obywatelem polega na tym, że obywatel wie to, co chce wiedzieć, a poddany nie. Do tego trzeba dodać istotną rzecz: władza może wiedzieć wszystko, co zechce, są różnego rodzaju systemy inwigilacyjne, podsłuchowe, są informacje podatkowe, finansowe, służby, które tego wszystkiego pilnują. A obywatel jakie ma narzędzia wobec władzy? Nie ma w swoim ręku systemu Pegasus, nie ma całego aparatu antykorupcyjnego, skarbowego itd. Obywatel ma tylko tą ustawę.
wyjaśnia szczegółowo profesor Piotrowski.

Z kolei dr Piotr Bodył Szymala podkreśla, że na razie mamy do czynienia z pytaniem, na które nie znamy odpowiedzi Trybunału Konstytucyjnego. Mamy przyjemniej nadzieję, że odpowiedź na to pytanie będzie mądra, a niekoniecznie z faktu samego zadania pytania już będziemy mogli tu i teraz przesądzać, że jakieś nieszczęście się przytrafiło - stwierdza.

Prawnik jednocześnie podkreśla, że jawność życia publicznego nie powinna być ograniczana. Mam świadomość, że zwykle władza nie chce dzielić się informacjami, szczególnie tymi, które mogą stawiać ją w złym świetle. Bardzo by mnie zmartwiło, gdyby jawność publiczna była ograniczona, ale na razie mamy do czynienia z pytaniem. Jeśli odpowiedź będzie niemądra, nieprzemyślana, uderzająca w fundamenty demokratycznego państwa prawnego, wtedy powinniśmy się temu sprzeciwiać, protestować, nazywać rzeczy po imieniu. Być może niektórzy powiedzą, że jestem naiwny, że wtedy będzie już za późno, ale jeśli założymy, że zadanie jakiegokolwiek pytania z gruntu oznacza, że przesądzona jest odpowiedź, to czas się zadumać, gdzie już jesteśmy - dodaje Bodył Szymala.

Trybunał Konstytucyjny - Instytucja łamiąca elementarne zasady dostępu do informacji

W interpretowaniu wniosku ważny jest też kontekst: przede wszystkim wątpliwa niezależność Trybunału Konstytucyjnego, którego prezes Julia Przyłębska została przez prezesa PiS nazwana jego "odkryciem towarzyskim".

Jak zauważa dziennikarz RMF FM Tomasz Skory, od kilku lat to właśnie Trybunał Konstytucyjny jest instytucją skrajnie nieprzejrzystą i łamiącą elementarne zasady dostępu do informacji.

Sami sędziowie twierdzą, że składy orzekające dobierane są z naruszeniem zasad, o terminach rozpraw nawet strony dowiadują się z prasy, reprezentujące odbiorców media nie mają do rozpraw dostępu. Prezes TK Julia Przyłębska ma ochronę osobistą, a zadawanie Trybunałowi pytań nie ma sensu, bo jego biuro informacyjne każe pisać maile, na które nie odpowiada albo przez kilka miesięcy przekłada termin odpowiedzi, żeby na końcu odpisać, że nie odpowie, bo pytanie nie dotyczy informacji publicznej - choćby nawet dotyczyło tego, co Julia Przyłębska powiedziała na rozprawie.

Stopniowe ograniczanie dostępu do informacji publicznej

Ograniczanie dostępu do informacji publicznej postępuje de facto już od lat. Zaczęło się to od ograniczeń dostępu dziennikarzy do Sejmu już 5 lat temu. Potem krok po kroku, ostatnio z wykorzystaniem także obostrzeń epidemicznych, konferencje prasowe coraz częściej zamieniały się w oświadczenia, a na padające na nich pytania politycy odpowiadali co chcieli, bo nie dało się im już przerwać.

Dziś biura prasowe wielu instytucji, jak TK, po prostu już nie odpowiadają na pytania, kluczowe resorty jak MSZ, MSWiA czy MON nie mają nawet rzeczników. Na stronach internetowych urzędów królują zdjęcia i plany ich szefów, ale - co znaczące - bez konkretów i zobowiązań.

Dziś o wiele spraw nie ma już kogo pytać, a w tych warunkach kolejne ograniczenie obywatelom dostępu do informacji to już po prostu domykanie drzwi, które są jeszcze tylko ledwo uchylone.

Jakie znaczenie praktyczne ma dostęp do informacji publicznej, i dla kogo?

Dostęp do informacji publicznej ma praktyczne znaczenia dla każdego z nas - zauważa reporter RMF FM Tomasz Skory. Ustawa poza władzą centralną dotyczy też samorządów i spółek dysponujących majątkiem publicznym, czyli właśnie naszym wspólnym. Dostępu do informacji można żądać bezpośrednio, a bez robiących tego w imieniu obywateli dziennikarzy nikt nie wiedziałby ani o odprawach w rządach PO, ani o lotach marszałka Kuchcińskiego, ani komisjach nowej KRS, których członkowie zarabiali po tysiąc złotych za rozmowę bez ruszania się z domu.

Niedawno np. ujawniliśmy, jak członkowie nowej KRS mogli wyciągać z budżetu Rady duże pieniądze za kuriozalne i prowadzone z domu posiedzenia komisji - bez dostępu do ich protokołów nikt nie miałby o tym pojęcia.

Nikt nie znałby też skali lotów marszałka Sejmu Kuchcińskiego, a nawet on mógłby dalej twierdzić, że nie latała też jego małżonka - niestety, oficjalne akta mówiły co innego.

Ujawniły też, że kiedy np. poseł Hofman siedział w naszym studio - oficjalnie był w delegacji w Madrycie, i to nie pierwszy raz.

Bez dostępu do danych nie wyłapalibyśmy, że prezydent nie może powołać sędziego nominowanego do Sądu Najwyższego, bo ma on dwa obywatelstwa (co ukryła KRS), i że powołana na ministra prezes PKP dostaje półmilionową odprawę.

Bez ustawy o dostępie do danych publicznych ani o tym, ani o wielu innych przekrętach nic byśmy nie wiedzieli.