"To nie jest rewolucja, piosenka, która zmieni historię świata" - mówi o "Skyfall" Adele kompozytor i laureat Oscara J.A.P. Kaczmarek. Według niego piosenka promująca najnowszy film o Jamesie Bondzie zaczyna się bardzo klasycznie i ma bardzo bondowski charakter. "Ja w ogóle jestem fanem Adele, tak że miałem bardzo pozytywne wibracje" - przyznaje artysta w rozmowie z Michałem Kowalewskim.


Michał Kowalewski: Piosenka Adele "Skyfall" bedzie towarzyszyć nowemu filmowi z Jamesem Bondem. Podoba się Panu?

J.A.P. Kaczmarek: No mnie się podoba. Mnie się podoba to, że ona zaczyna bardzo klasycznie. Jest fortepian i głos i potem to wszystko nabiera mocy. To jest bardzo organiczny sposób, jednocześnie on ma bardzo bondowski charakter. To nie jest piosenka, która zmieni historię świata.

A historię serii bondowskiej?

No myślę, że  też to nie jest rewolucja, ale to jest mocna piosenka. Ja w ogóle jestem fanem Adele, także tutaj miałem bardzo pozytywne wibracje.

Śledził pan przecieki w internecie?

Trochę tak. Jeden mnie prawie przewrócił na plecy, bo pierwszy przeciek jaki dostałem, to brakowało pierwszej minuty. To było takie słuchanie od środka, i do tego jeszcze to był taki przeciek, nie wiem, robiony mikrofonem w kuchni, wydawało mi się, że ona jest kiepska, ta piosenka, ale na szczęście potem usłyszałem, godzinę później, oryginał, puszczany już przez źródło autoryzowane.

To nie jest łatwe po prostu,  jeżeli ma się w studiu niemalże 80-osobową orkiestrę i tak uzdolnioną wokalistkę zrobić tak przejmujący, tak mocny utwór?

Wie pan, jak jest talent, jest technologia i kontekst, no, to jest łatwo, prawda? Nic nie jest łatwe. Znam Adele nie od dzisiaj i wiem, że jest bardzo mocna. I z kolei w tamtej części świata... Gdzie oni to nagrywali, w Londynie?

W Abbey Road.

No właśnie. Ja miałem przyjemność nagrywać w Abbey Road i to jest magiczne miejsce. W Abbey Road wszystko brzmi rewelacyjnie, a do tego brytyjskie orkiestry. Ja akurat pracowałem z London Symphony, właściwie bez próby, bo po pierwszym przejeździe grają idealnie. Czasami musiałem z nimi 2 razy przegrać utwór. Warunki są doskonałe. Nie ma na świecie właściwie lepszego miejsca niż Abby Road i znakomita solistka, żeby utwór był rzeczywiście potężny.

Skoro mówimy o tej machinie produkcyjnej: pan zmierzył się z tą machiną, tworząc muzykę do dużych produkcji hollywoodzkich. Jak to jest? Czy taki utwór przechodzi jedną kolaudację , drugą kolaudacje, czy niekończący się ciąg kolaudacji, przeróbek, zmian?

To zależy, kto rządzi. Bo wie pan, żyjemy w świecie korporacyjnym, czyli czasami komitet zarządza i wtedy są właśnie negocjacje,m niekończące się poprawki, kolejne podejścia, ale czasami jest silna osobowość o dużym artystycznym takim dobrym guście i wtedy to idzie gładko. To czasami się układa, jak to w życiu: są związki, które się od razu układają, idzie gładko, a czasami idzie bardzo po grudzie.

A jak było w przypadku "Marzyciela", za którego został pan nagrodzony Oskarem? 

Dosyć gładko, dlatego, że tam rządził producent, który był akurat dużym fanem mojej twórczości i wszystko szło bardzo gładko. Też w Londynie nagrywaliśmy, nie akurat w Abbey Road, ale w innym świetnym studio, Air Edel, którym rządzi sir George Martin.

Legendarny producent od Beatlesów.

Dokładnie. Było dosyć gładko, wie pan. W pewnym sensie byłem na swoim terytorium i oni wszyscy znali tę muzykę już ze szkiców, więc nie było jakiś dramatów.

Wracając do Jamesa Bonda. Czy pan jest fanem serii bondowskiej, czy raczej lekceważąco traktuje pan tę filmową i muzyczną serię?

Wie pan, ja jestem po środku. Mnie to bardzo fajnie bawi.  Lubię oglądać Bonda, bo to jest fajna zabawa. I takim dla mnie krytycznym punktem było wejście Daniela Craiga. On i ten Bond zmienił estetykę. Dotąd to były takie opowieści kompletnie nierealne  i w świecie kompletnej fantazji.

A teraz, jak mówią, Bond uderzony naprawdę krwawi.

No dokładnie, dokładnie; i mamy wreszcie prawdziwą przemoc.

Czyli na korzyść? Bo pan powiedział, że zmieniło to pana podejście do tej serii. Można powiedzieć, że na korzyść, na plus?

Wie pan, dla mnie nie do końca. Bo z jednej strony to zawsze realizm wyzwala większą emocję i publiczność poszła za tym mocno, natomiast ja bardziej lubiłem to chyba jako bajkę.