Jacek Berbeka opowiedział nam o swojej wyprawie, którą zorganizował dzięki zbiórce pieniędzy. Wraz z Jackiem Jawieniem dokonał rzeczy dotąd niespotykanej. Tylko we dwóch znieśli i pochowali ciało Tomasza Kowalskiego na wysokości blisko ośmiu tysięcy metrów. Nie udało mu się, niestety odnaleźć ciała swojego brata - Macieja. W niemal trzy miesiące od zakończenia tej wyprawy zdecydowała się opowiedzieć o jej szczegółach, nawet tych wstrząsających.

REKLAMA

Maciej Pałahicki: Na Broad Peak pojechaliście pochować ciała Twojego brata i Tomka Kowalskiego. Brata nie udało Ci się odnaleźć. Nie jesteś zawiedziony?

Jacek Berbeka: Jestem bardzo zadowolony, że znaleźliśmy Tomka. Prawie na ośmiu tysiącach metrów. Już przed wylotem z Polski przypuszczałem, że jedna osoba jest w rejonie ośmiu tysięcy, może trochę niżej. Nie miałem tylko pewności, czy jest to Tomek czy Maciek. Udało nam się do tej osoby dotrzeć i to, co tam zrobiliśmy, przyniosło nam dużo zadowolenia i satysfakcji.

Zorganizowałeś wyprawę w rekordowo krótkim czasie, zaledwie trzech miesięcy. To z pewnością nie było łatwe. Czas miał w tym wypadku zasadnicze znaczenie?

Moja wyprawa spóźniła się dosłownie kilka dni, by być jako pierwsza przy Tomku

Czas był naszym największym motorem i czynnikiem stymulującym nasze działanie. Szczerze mówiąc śmieszyły mnie wypowiedzi niektórych osób, które przed naszym wyjazdem mówiły, że to jest bez sensu, że za szybko, że nie teraz, że trzeba poczekać, że trzeba robić jakieś rekonesanse, że trzeba wziąć kilka zespołów Sherpów i setki butli zimowych. A tymczasem to zupełnie nie o to chodziło. Chodziło o to, żeby jak najszybciej dotrzeć do bazy, a potem do tych, którzy zostali na górze. I to okazało się słuszne, bo moja wyprawa spóźniła się dosłownie kilka dni, by być jako pierwsza przy Tomku. Ale po dotarciu do bazy, rozmawialiśmy ze wszystkimi wyprawami, które tam były. Wiedzieliśmy, że niektórzy z nich idą już na atak szczytowy, dlatego że byli tam znacznie wcześniej od nas, a my nie byliśmy w stanie wcześniej się tam dostać. I tak wszystko było organizowane w błyskawicznym tempie. Cieszę się, że te osoby, które w górze były przed nami, uszanowały Tomka, ale obawiam się, że gdyby nas nie było w bazie, to naprawdę źle by to wyglądało.

Wiele osób w Polsce nie wierzyło w powodzenie Waszej wyprawy. Być może dlatego, że przed Wami nikt czegoś takiego nie zrobił. Jak udało się tak szybko zorganizować wyprawę i tak szybko dotrzeć do Tomka?

Pieniądze przychodziły od prywatnych osób i jestem im strasznie wdzięczny. Cieszę się, że tak świetni ludzie są w tym kraju. Strasznie im za to dziękuję

Przede wszystkim dziękuję wszystkim osobom, które wsparły nas finansowo, bo rzeczywiście pierwszą i najważniejszą była bariera finansowa. Ze stroną pakistańską, mam kontakty od 20 lat i wystarczyło kilka maili. Nie wiedziałem nawet, czy uda się skompletować skład na tę wyprawę, a już miałem zarezerwowane w tamtejszym ministerstwie od czterech do sześciu miejsc. Trzymano mi je do ostatniej chwili. Przedłużono o ponad miesiąc w stosunku do innych wypraw. Właściwie proces wydawania zezwoleń był już zamknięty, a nas mieli dołączyć do jakiejś innej wyprawy. Dla mnie to byłoby nawet lepsze rozwiązanie, bo wymagałoby dużo mniej biurokracji. Ale po przylocie okazało się, że jesteśmy jedyną wyprawą, a te z którymi mieliśmy działać, wycofały się ze względu na sytuację w Pakistanie. Mieli rację, bo potem doszło do bardzo smutnych wydarzeń pod Nanga Parbat. W sumie jednak formalności udało się bardzo szybko załatwić drogą elektroniczną i jak tylko dostałem wiadomość, że jest to do zrobienia, to resztę organizowałem już w kraju.

Pieniążki przychodziły od prywatnych osób i jestem im strasznie wdzięczny. Cieszę się, że tak świetni ludzie są w tym kraju. Strasznie im za to dziękuję. Gorzej było ze składem. Od razu dogadaliśmy się z Krzyśkiem Tarasewiczem, z którym byłem na "zimowej" Nandze. Tam mieliśmy różne problemy i Krzysiek widział jak działam. Potrzebował pomocy, prosił by o tym nie mówić, ale udało nam się całą noc przetrwać na biwaku po kontuzji jednego z uczestników. Wrzuciłem w wyszukiwarkę kilka osób i czekałem na odpowiedź od nich. No i odezwała się tak zwana "Brzytwa z Tichów" czyli Jacek Jawień, ze swoim świetnym tekstem: "Jaca daj mi trzy dni". Ja już wiedziałem co jest. Po trzech dniach Jacek pojawił się u mnie. Porozmawialiśmy. Można powiedzieć, że zrozumieliśmy się bez słów. Szybkie konkretne działanie. Każdy wiedział o co chodzi. Wiedziałem, że on jest w formie, bo pracuje w GOPR-ze i utrzymuje odpowiedni poziom. Ja niemal cały czas działam w górach, siedzę tam niemal każdego dnia, więc nie było żadnego problemu.

Czas był najważniejszy. Wiedziałem, że musimy działać znacznie szybciej niż na innych wyprawach

Miałem już zarys działania. Czas był najważniejszy. Wiedziałem, że musimy działać znacznie szybciej niż na innych wyprawach. Dlatego, że znam mentalność ludzi, którzy wybierają się na komercyjne wyprawy. Oni płacą kilkadziesiąt tysięcy dolarów i muszą mieć "czystą" drogę na szczyt. Także na miejscu bardzo szybko zakładaliśmy z Jackiem obozy. Jedynkę właściwie pominęliśmy. Jedno wyniesienie było. Szybka dwójka. Straszny mieliśmy problem z tą dwójką, bo wiało, potwornie wiało. Nie było miejsca na postawienie namiotu. Mieliśmy ze sobą taki duży, trzyosobowy. Trzy razy ten namiot stawialiśmy, trzy razy go składaliśmy. Różnie musieliśmy spędzać te noce w obozie drugim. Trójkę natomiast myślałem, że postawiliśmy w granicach siedmiu tysięcy. Jednak jak się potem okazało, trójkę mieliśmy na wysokości 6700, ale był taki wiatr przy ustawianiu, że namiot był złożony. Pierwsze dwie godziny byliśmy tylko zawinięci w niego. Dopiero potem udało się go rozłożyć, ale całą noc musieliśmy go trzymać nogami. Rano składaliśmy go całkowicie. Mieliśmy liny przygotowane do użycia w górze, ale zużyliśmy je na mocowanie tego namiotu, żeby go nie zdmuchnęło. 100 metrów liny poszło na przytrzymanie namiotu. No i kiedy wchodziliśmy do Tomka, ten namiot był tylko rozłożony na noc i potem musiał być ponownie złożony.

Chcieli Tomka odciąć, bo blokował całkowicie przejście. Na szczęście wiedzieli, że my jesteśmy tuż za nimi

Kiedy szliśmy do góry, mieliśmy już informacje o Tomku od wypraw, które były na szczycie wcześniej. Tydzień wcześniej u góry było dwóch Niemców z "Amicusa", jeden wszedł na główny wierzchołek, drugi, młodszy, tylko na Rocky Summit, bo pogoda była kiepska na górze - potwornie wiało. Oni powiedzieli nam, że Tomek jest w fatalnym miejscu. W takim, można powiedzieć, niezręcznym. To był kominek pionowy na wysokości prawie ośmiu tysięcy. Tomek wysiał w pionie na czynnej poręczówce. I oni musieli po nim przejść. Przepraszali, ale mówili, że nie było innej możliwości idąc w górę i w dół. Próbowali go wyminąć, ale musieli się dosłownie na nim przepinać. A wiadomo, że przecież mieli ostre przyrządy do wspinania w rękach, nie mówiąc już o rakach. Także zjeżdżając z góry, był to straszny problem dla nich, żeby nie dotknąć Tomka. Pewnie im się to nie udało, ale mówili, że jakoś sobie poradzili. Potem była następna grupa, za która byliśmy dosłownie dwa dni. I oni już troszeczkę się zdenerwowali. Na szczęście wiedzieli, że my jesteśmy tuż za nimi, bo chcieli go odciąć. Chcieli Tomka odciąć, bo blokował całkowicie przejście, a oni mieli słabych klientów komercyjnych, którzy na ośmiu tysiącach już ledwo stali na nogach. Nie było możliwości, żeby taki człowiek wypiął się z poręczówki, przeszedł bokiem, i to jeszcze w takim pionowym uskoku, takim zacięciu. Dało się przejść, bo akurat, jak myśmy doszli do Tomka, to się wypięliśmy i działaliśmy bez asekuracji, stając z boku. Ale tamtym osobom brak doświadczenia uniemożliwiał to. Na szczęście udało się i Tomek został w tym miejscu, ale mówili szczerze, że tylko dlatego został, że my tam byliśmy. Kiedy to usłyszałem, natychmiast przyszły mi te słowa sprzed wyjazdu, że "za szybko", "za wcześnie" i w ogóle bez sensu. Jakbyśmy pojechali miesiąc później, czy w następnym roku, to nie byłoby właściwie po co jechać, bo Tomka by już tam nie było. A nie chcę nawet myśleć, co by się z jego ciałem stało... Członkowie tej wyprawy po zejściu mówili, że Tomek jest w tym samym miejscu. Przepraszali, że go dotknęli, ale mówili, że nie było możliwości nie przejść po nim. Ani w górę, ani w dół.

Jakbyśmy pojechali miesiąc później, czy w następnym roku, to nie byłoby właściwie po co jechać, bo Tomka by już tam nie było

My wystartowaliśmy do Tomka z tej niższej wysokości, niż nam się na początku wydawało, ale dla nas nie było z tym właściwie problemu. Mówiąc szczerze bardzo mnie zdziwiło, wręcz zszokowało, że do przełęczy Broad Peak to były same piargi i pola śnieżne. Powiedziałem więc do Jacka, że startujemy z takiej wysokości, bo przed nami same pola śnieżne, z którymi nie powinno być żadnych problemów. Noc była piękna. Wystartowaliśmy o 22.30. Na przełęczy, a właściwie pod przełęczą byliśmy koło świtu i wtedy zerwał się straszny wiatr. Był tak mocny, że nie słyszeliśmy się w ogóle. Ja tylko pokazywałem do góry, że idziemy. Idziemy. I wyszliśmy na przełęcz i po przejściu 20, 30 metrów grań się tak fajnie chowała, że ten wiatr nie był tam dokuczliwy.

Po naszych doświadczeniach zimowych na K2 i Nanga Parbat, a Jacek jeszcze był na Sziszapangmie, ta temperatura i wiatry nie przeszkadzały działać. Jak musimy, to działamy, nie ma problemu. Wiem, że inni już często nie są w stanie w takich warunkach się wspinać, ale my działamy. Doszliśmy do Tomka. Jacek mówi, że mamy ok. minus 30, 31 stopni, no ale trudno - takie mamy warunki. Potwornie wiało. Kompletnie się nie słyszeliśmy. Sześć godzin nam to zajęło, ale myślę, że jakby trzeba było, to jeszcze kolejnych sześć godzin, byśmy tam z Tomkiem zostali. Mimo tak silnego wiatru i niskiej temperatury. Nie mieliśmy wprawdzie kombinezonów puchowych, byliśmy tylko w "lekkich" puchach, żeby się szybciej poruszać i odezwały nam się, oczywiście, stare odmrożenia. Jacek miał swoje, a ja miałem swoje, bardzo poważne po zimowym K2, gdzie powyżej siedmiu tysięcy minus 47 stopni to była normalna temperatura. I udało się. Tomka wyciągnęliśmy z tego miejsca, bardzo nieprzyjemnego dla wchodzących na szczyt. Sześć godzin zajęła nam zmiana jego pozycji. Sto metrów niżej znaleźliśmy jedyne możliwe do pochowania miejsce. W takich kamieniach. Przed wyprawą myślałem o ściągnięciu tych ciał na dół, do jakiejś szczeliny. Ale niestety po przyjściu do bazy, okazało się, że nie ma żadnej szczeliny.

Po sześciu godzinach byliśmy bardzo zmęczeni. Może nawet nie tyle fizycznie. Ciężko było psychicznie

Z innych wypraw pamiętam, a wspinałem się na dziewięciu ośmiotysięcznikach, zimą, latem, wiosną, jesienią. Samotnie, w stylu alpejskim, przeważnie wszystkie ataki nocą i bez jakiegokolwiek tlenu, nawet tego medycznego. Tam było mnóstwo szczelin. A tu w bazie nie było szczeliny, w której można by kogoś pochować. Dlatego Niemka, która utopiła się w potoku lodowcowym tuż przy bazie, została przetransportowana na dół, bo okazało się że nie było odpowiedniego miejsca. Wszystkie szczeliny były za płytkie. Również wspinając się do jedynki, dwójki i trójki, widzieliśmy, że nie było żadnej szczeliny, w której można by było pochować ciała. Jedyną była ta powyżej czwartego obozu, na 7600 czy 7700. To jest szczelina, w której na sto procent wiem, że znajduje się mój brat. Bo tam "poręcze" wchodzą centralnie w tę szczelinę. Właściwie jedna poręcz bez żadnego przelotu. Nie wiem, czy były te przeloty czy nie. Musiały być, bo przecież nikt centralnie przez tę szczelinę nie przechodził. Mimo że uczestnicy zimowej wyprawy twierdzą, że były inne poręcze, to tych poręczy tam nie ma. Jest tylko ta jedna, wchodząca centralnie do tej szczeliny, z jednym punktem u góry. Całkowicie luźna przez jakieś sto metrów. Ale wracając do Tomka.

Tomka opuściliśmy. Po sześciu godzinach byliśmy bardzo zmęczeni. Może nawet nie tyle fizycznie. Ciężko było psychicznie. Wyprawa, wiadomo, nie miała dobrej atmosfery. Była smutna. Ale na szczęście nie wpływało to tak bardzo hamująco na nas. Może nawet wręcz przeciwnie, bo znacznie szybciej operowaliśmy w tych górach, niż inni. Po sześciu godzinach w huraganowym wietrze, przy minus 30, Tomka przetransportowaliśmy w bezpieczne miejsce, w miejsce, gdzie już naprawdę nikt nie powinien go niepokoić. Jest wprawdzie widoczny, bo tam nie ma innej możliwości, ale został zawinięty w płachtę, owinięty linami i jeszcze dodatkowo obłożony kamieniami. Jest to już 30 metrów od linii wspinania, gdzie poprowadzone są poręcze i gdzie, w następnych latach, będą się wspinać. Ale nie jest to tak, że wchodzi się wprost na Tomka, i on miał poręcz pod sobą. Tę poręcz przykrywał. I myślę, że nikt go już nie będzie niepokoił. Chociaż miałem sygnały, że kiedy wszyscy się wycofywali, na górze zostało dwóch Pakistańczyków i przekazali wiadomość, że znaleźli ciało. Wszyscy wiedzieli, że jest to Tomek przeniesiony z 7950, sto metrów niżej. Ale myślę, że więcej takich osób nie będzie, które będą chciały go niepokoić.

Wiele osób w Polsce, kiedy pojawiła się wiadomość, że wasz obóz trzeci znajduje się na siedmiu tysiącach, mówiło, że to jest zdecydowanie za nisko. Tymczasem Wy startowaliście z wysokości jeszcze o kilkaset metrów niższej. Jak Wam się udało wyjść na prawie 8 tysięcy i wykonać niezwykle wyczerpującą pracę i wrócić do tak niskiego obozu w ciągu jednego dnia?

Jak mówiłem, takie szybkie wejścia robiłem już wcześniej. Mam na koncie 28-godzinne wejście z bazy na szczyt Kuluarem Japońskim na Gaszerbrum pierwszy, jak również solowe wejścia na trzy ośmiotysięczniki i również były to wejścia trwające półtora dnia, najwyżej do dwóch. Niemal zawsze startowałem z wysokości poniżej siedmiu tysięcy. Także ja już to przerabiałem, a Jackowi powiedziałem, że jest w stanie to zrobić. I udało się.

Austriacy, którzy pięć lat wcześniej znosili ciało z Broad Peaku mieli dużą wyprawę, wspierana przez wielu Sherpów, a my działaliśmy tylko we dwóch

Ale nikomu przed Wami nie udało się zrobić czegoś takiego. Nikt we dwójkę, bez pomocy Sherpów nie znosił ciała z tak dużej wysokości. Czujesz pewną satysfakcje?

Oczywiście, że czuje satysfakcję. Bo Austriacy, którzy pięć lat wcześniej znosili ciało z Broad Peaku mieli dużą wyprawę, wspierana przez wielu Sherpów, a my działaliśmy tylko we dwóch. Gdyby ciało znajdowało się poniżej przełęczy, to byłoby znacznie łatwiej, teren jest tam łatwy, temperatura i wiatry nie są tak dokuczliwe, bo jest to już miejsce osłonięte. Pola śnieżne i piargi. Ale niestety niżej nie było takiego miejsca, gdzie można było pochować Tomka. Poza ta szczeliną na 7700 czy 7600, bo nie wiem dokładnie na jakiej jest wysokości. Niżej nie było takiej możliwości, były samie piargi, a w bazie właściwie nie było lodu i w ich szczeliny dwudziesto, trzydziestometrowe, w których można by złożyć ciało.