Amerykanin w Warszawie. Prezydent USA Barack Obama przybył do Polski na rozmowy z naszymi przywódcami i nowo wybranym prezydentem Ukrainy Petro Poroszenką. My skupimy się na relacjach naszego kraju z sojusznikiem zza oceanu. Maja Dutkiewicz i Bogdan Zalewski spierają się o ten sojusz. Maja twierdzi, że dobrze mieć potężnego przyjaciela, nawet jeśli jest on niestały w uczuciach. Bogdan jest ostrym krytykiem obecnych rezydentów w Białym Domu i Belwederze. Niczego dobrego się nie spodziewa po Baracku Obamie i Bronisławie Komorowskim. A Wy co sądzicie? Weźcie udział w sondzie, napiszcie komentarz. Najciekawsze opinie zacytujemy na antenie RMF FM.

Sojusz Polski z USA przynosiłby nam korzyści, gdyby nie obecni przywódcy obu krajów, najbardziej miałcy i nieudolni prezydenci w najnowszej historii naszych dwustronnych relacji. To Barack Obama jest twórcą niesławnego "resetu", czyli "wyzerowania" relacji z Rosją Putina, która dała watażce na Kremlu pole do popisu w polityce zagranicznej i utwierdziła go tylko w chorych wielkomocarstwowych rojeniach. Bronisław Komorowski to taka nasza polska mutacja "obamizmu". Głowa państwa polskiego też zwróciła się na Wschód, nawiązując z Moskwą bliskie relacje, szczególnie zastanawiające po niewyjaśnionej do dziś tragedii w Smoleńsku. Na takich grząskich podstawach nie da się budować trwałego polsko-amerykańskiego partnerstwa. To, co teraz obserwujemy, to tylko propagandowa hucpa.
Dobrze jest mieć potężnego przyjaciela, by w razie czego schować się za jego plecami, albo poprosić o pomocną dłoń. Niezależnie od tego, kto mieszka w Białym Domu czy w Pałacu Prezydenckim, Polska musi mieć sojusznika, którego głos się liczy na arenie międzynarodowej. Prezydenci się zmieniają, państwa trwają.
Nie wierzę w żadne deklaracje Baracka Obamy. Mówiąc szczerze, czekam z wytęsknieniem na koniec jego prezydentury. Od czasu Franklina Delano Roosevelta nie było dla Polski gorszego prezydenta USA niż ten. To polityk, który nie jest w stanie sprostać wyzwaniom XXI wieku, miękki figurant, nadrabiający braki swej prezydentury oratorskimi sztuczkami i pozornymi działaniami. Z kolei jego dzisiejszy rozmówca w Polsce - Bronisław Komorowski - to polityk z drugiego rzędu, wylansowany i popierany przez wojskowe środowisko, mające korzenie w dawnym systemie, całkowicie skompromitowane po Smoleńsku. Niczego dobrego w relacjach z USA nie spodziewam się po ludziach Komorowskiego. Na przykład profesor Roman Kuźniar to moim zdaniem doradca-kuriozum, biorąc pod uwagę jego antyamerykańskie i często prorosyjskie stanowisko.
No tak, bo złote czasy mamy już za sobą, bo kiedyś to było wspaniale, a teraz jest do kitu. Pytam, czy jakiś sojusznik pomógł nam w czasach II wojny światowej? Nie. Deklaracje z ust polityków muszą padać, bo są podstawowym kodem, w którym porozumiewają się dyplomaci. A co z nich zostaje w rzeczywistości nie zależy od prezydentów, tylko od skomplikowanych interesów wielu osób, które niekoniecznie są na świeczniku. Obietnice są realizowane tylko wtedy, gdy opłacają się silniejszemu przyjacielowi. Tak było, jest i będzie.