W Sejmie, któremu ton nadają prymitywne pyskówki już prawie nie zdarzają się polityczne debaty warte uwagi. Panowie Dorn, Klich i Tusk przypomnieli dziś, że w parlamencie debatują nie tylko partyjne półgłówki. Prawie już o tym zapomniałem.

REKLAMA

Nieprzypadkowo chyba wniosek o odwołanie szefa MON przedstawiał izbie Ludwik Dorn. Jeden z najbardziej pracowitych i merytorycznie przygotowanych posłów zastąpił dzięki Bogu kogoś ze świty prezesa PiS. Dorn nie tylko od lat bardzo uważnie śledzi wydarzenia w wojsku, ale też w nadzwyczaj sprawny sposób wyciąga z nich wnioski, przedstawiając je następnie w zajmujący i nie pozbawiony humoru sposób. Co zaś istotne – dba o staranne rozróżnianie swoich ocen od przytaczanych źródeł, a i oceny formułuje umiarkowane, zawsze potrafiąc je uzasadnić.

Gdyby nie skłonność do nadmiaru dygresji i niestety trudna do zaakceptowania maniera rozciągania zarówno poszczególnych słów i zdań (…yyyyy….), jak całego wystąpienia - uzasadnienie wniosku byłoby dla nieszczęsnego ministra miażdżące. Wysłuchałem tez Dorna dwukrotnie - zaręczam, że zapoznanie się z ich pisemną wersją dostępną w sieci, na której oparł improwizacje przed posłami - niemal przekonuje, że Bogdan Klich w istocie jest ministrem fatalnym.

O pisemnej wersji wniosku wspominam dlatego, że to do niej dwukrotnie odnosił się minister obrony. Mówiąc zaś dokładnie - do części się odnosił, dyskutując merytorycznie z tezami. Do kolejnej, sporej części słów Dorna - minister nawiązywał mówiąc, że to "bajkopisarstwo" (to tam, gdzie minister nie miał najmniejszych szans na obronę przed błyskotliwymi zarzutami Dorna). Pozostałą część swojego wystąpienia zaś Bogdan Klich poświęcił na bezceremonialne wychwalanie siebie w sprawach nie objętych treścią wniosku Dorna, i na szydzenie z adwersarza. Także, jak Ludwik Dorn - biegle, choć może z cięższym nieco wdziękiem, bo mniej to było niż u Dorna improwizowane, a bardziej przygotowane, zaplanowane. Także minister przemawiał z zachowaniem elementarnych zasad kultury parlamentarnej, znanej wielu parlamentarzystom jak kukułka - głównie ze słyszenia.

A na koniec przemówił premier. Facet, który kiedy rozdawano talenty darował sobie kolejkę po właściwe wymawianie "r", za to przynajmniej dwukrotnie stanął w tej, w której na końcu dawano talenty retoryczne. Mówi się o Tusku - mówcy niechętnie "gładki", "teflonowy", "plastikowy", ale mówi się też z uznaniem "zdolny bestia!" - i tym razem wystąpienie Donalda Tuska mogło przekonywać. Tym bardziej, że Klicha wychwalał oszczędnie, a stawiane mu zarzuty umiejętnie ("bestia!" ?) przełożył na czytelny dla każdego język debaty o Smoleńsku. Że najważniejszym motywem wniosku o odwołanie szefa MON była polityczna odpowiedzialność za katastrofę uznał pod jego wpływem nawet pewien cymbał z jednej z telewizji, najwyraźniej nie czujący potrzeby słuchania tego, co relacjonuje…

Wysłuchałem dziś trzech wystąpień w debacie, jakie się zdarzają coraz rzadziej. Żaden z mówców nie wrzeszczał, zamiast kamiennych słów o zdradzie czy niedostatkach intelektu i kręgosłupa moralnego adwersarze posługiwali się raczej skalpelami ironii i cierpkimi sarkazmami, zazwyczaj przy tym, nie odchodząc zanadto od tematu - mówiąc krótko, dyskusja przebiegała tak, jak ja kiedyś widziałem, a współcześni mogą już tylko sobie wyobrazić spór, prowadzony w parlamencie europejskiego kraju w XXI wieku.

Niemal każdemu z wystąpień przeszkadzała niestety powrzaskiwaniem gromadka dyżurnych troglodytów z partii przeciwnika. Całość debaty zaś, przynajmniej części widzów TV relacjonował nie słuchający albo nie rozumiejący idiota.

Jutro po południu Sejm przegłosuje wniosek o odwołanie ministra Bogdana Klicha, i wszystko prawdopodobnie wróci do normy: Dorn do ostatniej ławki za PiS-em i żywota człowieka, którego paparazzi fotografują z flaszką, Klich – pewnie do gabinetu w MON, premier – do życia szefa rządu.

A debaty, prowadzone na sejmowej sali wrócą do narzuconego przez partyjnych sierżantów standardu ostatnich miesięcy; nie trzeba ich będzie ani rozumieć, ani nawet słuchać, żeby o nich opowiadać.

Szkoda.