Po miesiącu od Marszu Niepodległości, na którym odpalono nawet nie setki, a tysiące niedozwolonych rac i petard policja zidentyfikowała tylko 8 osób, które się nimi posługiwały. Ukaranych zostało zaledwie 5.

REKLAMA

Racownicy nadal poszukiwani

Na stronie internetowej Komendy Stołecznej wciąż wisi ok. 30 zdjęć osób, używających 11 listopada rac. Policja prosi o pomoc w ich identyfikacji, jednak szanse na to są bardzo nikłe - zdjęcia robiono po ciemku, w ostro kontrastującym z otoczeniem jaskrawym i barwionym świetle. Część podejrzanych osłania na nich twarze, niemal wszyscy noszą utrudniające rozpoznanie nakrycia głowy.

Od dwóch tygodni w sprawie ustalania tożsamości "racowników" nie ma żadnych postępów; namierzono ich 8, z czego 5 zostało ukaranych mandatami karnymi. Policja zapewnia, że w postępowaniu przejrzane zostały tysiące zdjęć i nagrań wideo i że jej działania wciąż trwają. Podkreśla jednak, że podstawowym celem działań funkcjonariuszy było zapewnienie bezpieczeństwa podczas przemarszu liczącej dziesiątki tysięcy uczestników manifestacji, i to się udało.

Porażka szukania po fakcie

Nie udało się natomiast zidentyfikowanie osób, które w jawny sposób, na oczach funkcjonariuszy naruszały przepis Prawa o zgromadzeniach, mówiący "W zgromadzeniach nie mogą uczestniczyć osoby posiadające przy sobie broń, materiały wybuchowe, wyroby pirotechniczne lub inne niebezpieczne materiały lub narzędzia". Racownicy nie tylko je posiadali, ale też na najpotężniejszą od lat skalę - używali. I nic.

Nie udało się policji także zidentyfikować osób, które spaliły podczas Marszu Niepodległości flagę Unii Europejskiej. Nie pomogła w tym nagroda 5 tysięcy złotych, wyznaczona za pomoc w ich wskazaniu. Przyznanie się do tego przez jednego z narodowych działaczy policjanci uznali za niewiarygodne, zwłaszcza że sam rzekomy sprawca jawnie oświadczył, że chce w ten sposób pozyskać środki na prowadzenie działalności.

Nie znaleziono też osób, zmuszających groźbami tych, którzy filmowali wydarzenia do zaniechania tego.

Nie mówiąc o kompletnym fiasku działań policji po marszu ubiegłorocznym, czyli nieujęciu do dziś nikogo, kto stał wtedy za zachowaniami rasistowskimi.

Taktyka pobłażliwości

Policja świadomie i nie po raz pierwszy w wypadku Marszu Niepodległości wybrała taktykę nieprowokowania demonstrantów interwencjami. Oznacza ona jednak tolerowanie zachowań niedozwolonych, a czasem wręcz osłanianie ich przed działaniami kontrmanifestacji. Efekty są jednak dość opłakane.

Szukanie sprawców po fakcie, na podstawie marnej jakości zdjęć i nagrań wideo nie sprawdza się. Wizerunki poszukiwanych są tak niewyraźne, że może być na nich właściwie każdy. Co za tym idzie każdy może też zaprzeczyć, że to akurat on jest na wskazanym zdjęciu.

Ujmowanie osób łamiących prawo na miejscu, które powinno być zadaniem policji staje się zaś fikcją. Tym samym fikcją staje się zapewnianie przez nią bezpieczeństwa - bo przecież taki jest właśnie powód zakazu używania pirotechniki podczas demonstracji. Jest to przy tym fikcja działająca mocno wybiórczo; jeśli racę czy petardę odpali na ulicy pojedyncza osoba - zostanie niechybnie zatrzymana i ukarana. Jeśli zrobi to kilka osób - prawdopodobnie także zostaną natychmiast ujęte.

Kiedy jednak "racowników" jest kilkuset - policja znów zapewne im na to pozwoli i zastosuje bezużyteczną jak widać taktykę dokumentowania zajść. Potem powiesi na swojej stronie w sieci zamazane zdjęcia uczestników i być może na kilku z nich ktoś doniesie.

Im więcej rac tym bezpieczniej?

Na tle tej osobliwej wybiórczości warto jednak zadać sobie pytanie - czy większym zagrożeniem jest jedna, dwie, kilka osób z racami, które zostaną ujęte i ukarane natychmiast, czy może kilkaset rac odpalonych jednocześnie przez kilkaset osób?

I dlaczego dotychczas obserwowana odpowiedź policji pozwala się domyślać, że zatrzymywani są tylko ci, którzy ze względu na małą liczebność - są niegroźni dla samych funkcjonariuszy, a łapani są tylko ci, nad którymi policja ma przewagę?