Gdyby wybory odbyły się w sobotę, Komorowski dostałby 50, a Kaczyński 38 proc. głosów. Gdyby Kaczyński był premierem, powódź nie miałaby szans. Gdyby ktoś na zalanych terenach chciał głosować, kandydaci przysłaliby mu amfibię.

REKLAMA

Gdyby i gdyby. Gdyby nie katastrofa. Gdyby nie powódź. Gdyby debata. Gdyby znowelizować budżet. Gdyby Belka wcześniej albo później. Gdyby kandydat na prezydenta był premierem... - co to ma, u diabła, do rzeczy?

Za dwa tygodnie będzie już po pierwszej, i być może jedynej turze wyborów, a nieszczęśni wyborcy wciąż zdani są na urywane strzępy oświadczeń wydawanych przez kandydatów przy różnych okazjach i na różne tematy. Jednego widzimy trzymającego sztucznego różowego penisa, drugi roi publicznie, co by zrobił, gdyby akurat był premierem, trzeci zapowiada płace dla pań, prowadzących gospodarstwo domowe, czwarty wytyka innym pajacowanie na wałach przeciwpowodziowych...

Czym się kandydaci różnią i jak wypadają w bezpośrednim starciu, a nie wydając oderwane od rzeczywistości oświadczenia - nikt nie wie. Można się tylko domyślać, kto walnie gafę, kto błyśnie bon motem, kto podkreśli młodość, kto przedsiębiorczość, kto tradycyjne wartości, a kto otwarcie zaprzeczy swojemu prawniczemu wykształceniu.

Z bezpłatnej kampanii w mediach, która się właśnie zaczęła, wynika, że dla kandydatów istotna jest polskość. A konkretnie - cała polskość. Dendrologiczne upodobania do dębu "Bartek" bądź czereśni. Polska jest najważniejsza. Wszystkich nas łączy miłość do Polski. Nowoczesny patriotyzm itp. O wizji prezydentury, cechach odróżniających od innych - niemal ani słowa. Pogodne i jednocześnie nadęte twarze - majstersztyki public relations - i niewiele więcej.

Kiedy istnieje możliwość rozstrzygnięcia wyborów w jednym głosowaniu (a właśnie z tym mamy do czynienia), naturalne wydaje się oczekiwanie, że kandydaci przedstawią wyborcom coś więcej niż dyrdymały. Że zobaczymy, czym różnią się nie na osobnych obrazkach z urywanymi fragmentami wypowiedzi, ale na jednym obrazku, z wypowiedziami kierowanymi także do siebie nawzajem. Wytykając sobie usterki programów, wskazując zalety tych czy innych rozwiązań. Poszukując różnic, lub podobieństw. Osobiście. W debacie.

O debacie kogokolwiek z kimkolwiek jednak wiadomo jedynie, że jest potrzebna. Kandydaci oficjalnie to deklarują, po czym ich sztaby stają na głowie, by do żadnej debaty nie doszło. I skutecznie. Wilk syty i owca cała.

A Wilków jak był, tak jest pod wodą. Nie tylko Wilków zresztą.

Wzięcie udziału w wyborach, które odbędą się za dwa tygodnie, dla setek tysięcy ludzi będzie zadaniem niemal niewykonalnym. I z pewnością, jeśli chodzi o miejsce w ich hierarchii ważności - absurdalnym. Gdyby traktować ich z należytym szacunkiem - wybory zostałyby przełożone, do czasu, aż opadną kolejne fale powodziowe, a ofiary wody wyjdą z powodziowej traumy i będą w stanie myśleć o czymkolwiek innym, niż własna sytuacja. Nie dostają jednak na to szansy. Wybory odbędą się w terminie. Odbędą się niemal bez ich udziału, a niepełny wynik wyborczy z pewnością nie będzie ich winą.

Czy naprawdę warto forsować przeprowadzenie wyborów za taką cenę? Odpowiedź znają kandydaci, którzy wchodzą właśnie na najwyższe obroty w prowadzeniu kampanii. Czyli obdarzają nas banałami.