Szeroka dyskusja nad wypowiedzeniem konwencji stambulskiej sprawia wrażenie sporu na zamówienie. Warto więc sobie uprzytomnić, że tekst konwencji znany jest od ponad 9 lat, a sam dokument obowiązuje od ponad 5. Warto więc spytać, czy w tym czasie doszło w Polsce do wykorzenienia tradycji?

REKLAMA

Historia

Konwencja Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej powstała w 2011 roku. Dyskusja na temat jej treści trwała w Polsce kilka lat, jednak ostatecznie 6 lutego 2015 Sejm wyraził zgodę na jej ratyfikację, a prezydent 13 kwietnia tego samego roku Konwencję ratyfikował. Na tym jednak nie koniec.

Ograniczenia

Obowiązujący w Polsce niemal od 5 lat (Konwencja weszła w życie 1 sierpnia 2015) tekst Konwencji został doprecyzowany opublikowanym w Dzienniku Ustaw oświadczeniem rządowym z 30 kwietnia 2015. Polski rząd obwieścił w nim 2 deklaracje i aż 4 zastrzeżenia, wymieniające artykuły konwencji, których Polska stosować nie będzie. Kluczowa wśród nich wydaje się pierwsza z deklaracji, stwierdzająca, że Polska "będzie stosować Konwencję zgodnie z zasadami i przepisami Konstytucji".

Co więcej, także warunkowo i nie w pełni konwencję stosują Francja, Hiszpania, Dania, Szwecja, Finlandia, Serbia, Słowenia, Finlandia, Monako, Malta i Andora - wszystkie te kraje także zastrzegły sobie prawo do niestosowania części przepisów Konwencji.

Nawrót zastrzeżeń

Obserwowany dziś powrót do sporu, który został już rozstrzygnięty decyzjami parlamentu i prezydenta, nie tylko podważa wiarygodność Polski jako strony umowy międzynarodowej. Fatalnie potwierdza też bardzo wyraziste traktowanie kwestii przemocy wobec kobiet jako oręża w wewnętrznej polityce nie tylko Polski czy jej Sejmu, a wręcz samej tworzącej rząd koalicji Zjednoczonej Prawicy.

Od pięciu lat żaden z jej polityków nie wystąpił z tak nagłą i wręcz brutalną krytyką Konwencji ("neomarksistowska propaganda", "uczenie kilkuletnich chłopców, że mogą chodzić w sukienkach", "genderowski bełkot"). Od 5 lat ta złowroga zdaniem przeciwników konwencja czyniła spustoszenie w polskiej obyczajowości, prawie i tradycji - a jednak rządzący politycy nic w tej sprawie nie robili. Albo więc nie było takiej potrzeby, bo konwencja wcale taka groźna nie jest, albo potrzeba pojawiła się akurat teraz.

Potrzeba wypowiedzenia?

Nie jest chyba przypadkiem, że zastrzeżenia do konwencji po 5 latach wyciągnięto akurat wtedy, kiedy pojawiła się zapowiedź rekonstrukcji rządu, sprecyzowana do ograniczenia w nim wpływów formalnych koalicjantów PiS - Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobro i Porozumienia Jarosława Gowina. Nagłe olśnienie Zbigniewa Ziobry w sprawie złowrogich skutków działania konwencji antyprzemocowej już wywołało zamieszanie w rządzie; minister Maląg wzięła jego wypowiedzi niemal za stanowisko rządu, naciskana pytaniami wicepremier Emilewicz - najwyższy w rządzie rangą przedstawiciel partii Gowina - poparła wypowiedzenie dokumentu.

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wyciągnięcie niewygodnej dla koalicji rządzącej sprawy staje się narzędziem nacisku; jeśli partie Ziobry i Gowina stracą po jednym ministrze w rządzie - nadal będą domagać się wypowiedzenia konwencji, zdobywając tym poparcie najbardziej konserwatywnych grup wyborców. To kłopot dla PiS. Wytykanie im, że przez 5 ostatnich lat palcem w sprawie konwencji nie kiwnęli nie będzie miało znaczenia - chodzi wyłącznie o doraźne powstrzymanie planów pozbawienia ich wpływów w rządzie.

Chociaż budowane wokół konwencji antyprzemocowej napięcie jest sztuczne, wynikające z niego problemy stawiają PiS w trudnej sytuacji. Do rozwiązania jest bowiem nie tylko sprawa spornej konwencji, ale spójności działań rządu i tworzącej go koalicji.