Życie publiczne przypomina trochę chodzenie po ciemnej jaskini. Przewodnik opisuje to, co sam pokazuje, ale ludzie widzą to, na co sami patrzą. Kluczowym wyposażeniem jest latarka.

REKLAMA

Wycieczka to standardowy przekrój społeczeństwa: panie w eleganckich sandałkach (Obcasik? Może niepraktyczny, ale podkreśla smukłą łydkę), małolaty (Jest tam Wi-Fi, proszę pana?) i panowie (Jakaś kantyna tam będzie, co? Albo barek?). Całe to spragnione breloczków towarzystwo formuje się w kichowatego węża i pełznie chodnikami przez kolejne pieczary, podziwiając to, co ogląda.

Wycieczkę prowadzi przewodnik, wyposażony w gigantyczną latarę, ufundowaną ze sprzedaży im wszystkim biletów. Oświetla nią z właściwej strony to, co przewidziano w zatwierdzonym przez górę planie zwiedzania, a potem wyjaśnia obraz równie światłym, i także zatwierdzonym gdzie trzeba komentarzem. Pracuje od niedawna, więc bardzo się stara. Nawet jeśli nie rozumie, co mówi. A może zwłaszcza wtedy.

W wycieczce niestety, trafiają się klienci kłopotliwi. Nie dość, że przeczytali regulamin zwiedzania, który przewodnik tylko na odczepnego i bez czytania podpisał, to jeszcze znają plan jaskini i historię jej powstania. Banda geologów, speleo-coś tam i innych ero- czy eru-dytów. Profesorki na urlopie - myśli o nich zirytowany przewodnik - tacy ochotnicy są NGO-rsi.

Wciąż pytają "czemu tędy?" "Dlaczego omijamy tamtą komorę?", albo niby od niechcenia ostrzegają "tu ciągle ciurka woda, wie pan?"

Niestety te mądrale też są wyposażone w latarki. Całkiem niezłe. Ktoś im je musiał kupić, warto by to zbadać - myśli przewodnik. Oświetlają nimi to, co pokazuje przewodnik, ale z innej strony. Albo wręcz walą słupem światła w stronę niezatwierdzonej do zwiedzania komory i niepotrzebne zwracają na nią uwagę pań w sandałkach, małolatów ze smartfonami i panów pociągających coś z puszek.

To chyba powinno być zabronione - myśli przewodnik. Skąd oni w ogóle wiedzą, że poza stalaktytami, soplami zwisającymi jak należy z góry na dół, są też stalagmity - odpowiadające im twory też rosnące w jaskiniach, ale od dołu do góry? Czy ktoś tę wiedzę zatwierdził? Pozwolił o tym mówić? Wiadomo przecież, że góra jest ważniejsza.

Łażą niby posłusznie, zakaz oddalania się od trasy zwiedzania respektują. Ale wciąż mędrkują. Że ten oficjalny skrót to w zasadzie znacznie dłuższe obejście niewygodnego rejonu. Że jak tu byli parę lat temu, to trasa prowadziła prosto. Że kolumny stalagnatów to harmonijne, zamknięte połączenie tego, co powstaje od dołu z tym, co skapuje z góry

A w dzisiejszym konspekcie zwiedzania takich wniosków przecież nie ma!

I jeżdżą tymi swoimi latarami po ścianach. A są jeszcze w składzie wycieczki dziennikarze, ze swoimi nawet nie latarkami, ale wręcz szperaczami. Niby na urlopie, ale zawodowcy, z setką lumenów w kieszeni. Zachodzą formacje skalne z boku i pokazują wszystkim niepotrzebnie szczegóły, poddające w wątpliwość optymistyczny przekaz wycieczki. Kiedy przewodnik idzie już dalej, rzucają światło na minięte właśnie okazy, z drugiej strony. Wtedy widać, że tu cieknie, tam się zawaliło, jeszcze gdzieś indziej jest obszar, który kiedyś wszyscy mogli zwiedzać, a dzisiaj jest uznany za niebezpieczny.

Panie w sandałkach, dzieciaki uzależnione od Wi-Fi i panowie poszukujący kantyny gapią się albo na przekaz oficjalny przewodnika, albo na to, co swoimi latarkami pokazują im inni uczestnicy wycieczki.

Posłyszano już wśród nich zapowiedź "następnym razem sami bierzemy latarkę."