W wydawnictwie "Znak" marudzą, że bardzo się przez ostatni rok postarzałem. To prawda, a kolejny dowód zamierzam właśnie przedstawić. Na starość zmieniam poglądy – pisze Szymon Hołownia na portalu Stacja7.

REKLAMA

Dotąd byłem na ten przykład gotów dać się pokroić za tezę, że noworoczne postanowienia są bez sensu, są rodzajem nisko przeze mnie cenionej (w czasie pokoju) zrywowo-powstańczej mentalności. Zamiast metodycznie, centymetr po centymetrze, powiększać przestrzeń wolności w sobie, ruszamy na bój, wdrażamy wielki program zamiany ciała na ducha, zwieńczony gromkim hasłem (autorstwa genialnego dominikańskiego kaznodziei): "Przyjaciele! Wolą w gruczoł!"

1. stycznia zakładam więc sobie, że teraz skoczę wzwyż dziesięć metrów, schudnę dwadzieścia kilo, przestanę palić, jeść słodycze, brzydko się wyrażać, będę dla wszystkich miły, pójdę na siłownię, na jogging, będę co rano wstawał godzinę wcześniej na modlitwę, w weekendy wyłączę komórkę i nie będę przedawkowywał seriali (Nie! Nie! Tylko nie zabierajcie mi seriali! Jak żyć bez mojego ukochanego "Downton Abbey"?!).

5. stycznia jest już zwykle po robocie. Zaliczone dwie lub trzy wtopy w każdej "postanowionej" dziedzinie prowadzą do machnięcia ręką i odłożenia poprawy na tzw. Święty Nigdy. Gorycz porażki topimy jeszcze zwykle wtedy w małym samobiczowanku ("ech, człowiek jest jednak taki grzeszny, tak słaby"), względnie żałosnej aprecjacji ("a co, a co, i tak mam zawsze pod górkę, to może mi się też coś od życia należy").

Ja ten mechanizm znam już aż za dobrze. Wiem też doskonale ile spustoszeń na przykład w życiu duchowym potrafi zrobić takie właśnie "etapowe", "odcinkowe" (nie umiem tego nazwać inaczej) myślenie. Przekonanie, że życie to nie bycie, a robota. Teraz jest źle, ale się zepnę i będzie już tylko dobrze. Teraz męczy mnie ziemska egzystencja na tym łez padole, ale później przyjdzie po mnie Jezus i odtąd będę "robił" w raju. To jest naprawdę kopernikański przewrót: zobaczyć swoje życie nie jak sumę odrębnych odcinków, ale jako całość. Zobaczyć przyszłość i przeszłość w swojej teraźniejszości. Oj, jak dobrze znam to zjawisko z autopsji: czasem najzacieklej czekają na Jezusa ci, do których on już dawno przyszedł. Usychają z tęsknoty za znakami z nieba ci, którym wszystkie znaki (tylko nie takie, jak oni chcą) codziennie spadają na głowę. Królestwo Boże nie tyle nadejdzie, co już jest. Zbawienie nie nastąpi po śmierci, ono już w nas pracuje. Życie to nie schemat: "ziemia - przerwa - niebo". Niebo zaczyna się tutaj, a ziemia kończy się tam.

Nie wiem, co mnie trafiło, ale w tym roku, dokładnie pierwszego stycznia przyszły mi więc do głowy zupełnie nowe postanowienia. Nie mające zmienić mojej przyszłości, ale zwiększyć gęstość teraźniejszości, którą będzie całe moje życie.

Nie z dziedziny: co mam zrobić, ale jaki mam próbować być. Tu i w wieczności. Gdy mi się tutaj nie uda - nie przestając próbować. Bo wciąż będzie na to przestrzeń: mogę machnąć ręką i stwierdzić, że nie ma sensu już czegoś robić, ale nie mogę przecież machnąć ręką i powiedzieć: dobra, to przestaję być.

Nie wiem, czy te postanowienia dla kogoś jeszcze będą miały sens, dla mnie mają. Nie bardzo nawet chyba umiem je jakoś obszernie komentować, wierzę że są w stanie wypowiedzieć się same, za siebie. Idą tak:

1. Być w tym roku mniej sędzią, a bardziej kimś, kto współczuje. Bo sędziów ma ten świat już w nadmiarze, za mało ma troski i czułości.

2. Nigdy nic (od nikogo i od świata) nie oczekiwać. Na wejściu uznać że nie ma się prawa do niczego, a więc jeśli coś się dostanie - wypada być wdzięcznym. Nie czekać nerwowo przebierając nogami, ale tymiż nogami zatańczyć dziki taniec radości, gdy jednak coś się stanie.

3. Sprawić światu wokół jak najmniej ambarasu swoim istnieniem. Spalić jak najmniej tlenu z atmosfery. Swoimi emocjami, sądami, problemami. Złote zasady ekologów przełożyć na życie duchowe - zostawiać po sobie jak najmniej śladów, które niszczą wszystko wokół. Uważać na to co się duchowo je, na to co się mówi, nie narzucać się, nie napinać, w porę gasić światło.

Osiem dni z tym chodzę, raz mi się udaje, raz nie. Ale właśnie dlatego, że chodzi o bycie, a nie robienie, jest łatwiej, bo każdego dnia mogę zacząć być zupełnie od początku. Chrześcijanin w tym akurat powinien być specjalistą. Powinien - kolejne bolesne doświadczenie z autopsji - to słowo robi wielką różnicę.

Przeczytaj inne felietony Szymona Hołowni na Stacja7.pl