​Premier zostaje, a wszyscy mają się wziąć do pracy - to główne przesłanie płynące z wystąpienia prezesa Jarosława Kaczyńskiego podczas wczorajszego wyjazdowego posiedzenia klubu partii. Szef PiS-u ostatecznie przeciął piętrzące się od ponad tygodnia spekulacje na temat wymiany Mateusza Morawieckiego na innego szefa rządu.

Puczyści ponieśli porażkę, ale podjęta przez nich próba rokoszu była najsilniejszą operacją wymierzoną w premiera od początku jego urzędowania. Już teraz wiadomo, że po okresie względnego uspokojenia i po przegrupowaniu sił oponenci - zapewne za kilka miesięcy - spróbują zdetronizować Morawieckiego ponownie. 

Dziś około południa o sytuacji w partii i rządzie dyskutować ma wąskie grono ścisłego kierownictwa PiS - Prezydium Komitetu Politycznego.

Przyczyny porażki

Kluczowe w ostatnich dniach było personalne wręcz napięcie między premierem a wicepremierem Jackiem Sasinem. Napięcie nie pojawiło się z dnia na dzień, tak naprawdę rosło od lat. Szczytowy punkt zaczęło osiągać dwa-trzy tygodnie temu, kiedy Sasin po raz pierwszy otwarcie, podczas obrad kierownictwa partii, skrytykował swojego przełożonego. 

Od tego momentu jego sympatycy oraz pozostali sceptycznie nastawieni do Morawieckiego politycy w nieoficjalnych rozmowach z dziennikarzami zaczęli coraz śmielej wyrażać nielojalność wobec premiera, a we własnym gronie sprawdzali, czy są wystarczająco silną grupą, by przewrotu dokonać.

O ich niepowodzeniu zadecydował w głównej mierze wybrany moment: kryzys gospodarczy i energetyczny, szalejąca inflacja, brak środków z europejskiego Funduszu Odbudowy i spór z Brukselą, a przede wszystkim przytłaczająca wszystkie Polki i wszystkich Polaków niepewność jutra. To strategicznie najgorszy czas na wymianę szefa rządu. Zdawali sobie sprawę z tego wszyscy, ale jednocześnie od ubiegłego tygodnia zaczął działać już efekt kuli śnieżnej - im więcej mówiło się o niezadowoleniu i żądaniach wymiany Morawieckiego, tym trudniej było zatrzymać lawinę spekulacji o przyszłości rządu. Akcja puczystów nie była od początku skazana na porażkę. Trwała jednak zbyt długo i wykonano ją publicznie, pomiędzy kolejnymi publikacjami różnych mediów. Operacja została "przegrzana", aż prezes Kaczyński w środę po południu zarządził jej natychmiastowe wygaszenie.

Przewrotowcy przeszacowali też wewnątrzpartyjną popularność Elżbiety Witek. Nawet niektórzy sympatycy Morawieckiego przyznawali, że gdyby do boju z premierem stanęła inna osoba, szanse na wymianę szefa rządu byłyby większe. Możliwe nawet, że zakończyłyby się sukcesem. Ujawniła się jednak silna grupa polityków PiS-u, która - gdy tylko ambicje marszałek Sejmu stały się publiczne - ruszyła do prezesa z długą listą jej wad, na czele z brakiem doświadczenia. Kaczyński większość tych argumentów podzielił.

Nawet mimo niekwestionowanych propagandowych zdolności PiS-u i posiadanej machiny medialnej, z telewizją publiczną na czele, partii niezwykle trudno byłoby wytłumaczyć, szczególnie własnym wyborcom, wymianę premiera w obecnych okolicznościach. Dymisją Morawieckiego PiS przyznałoby się do błędów. Wysłałoby wręcz jasny sygnał, że nie umie sobie poradzić z trwającym kryzysem. Musiałoby też wytłumaczyć, dlaczego u szczytu władzy ekonomistę ma zastąpić nauczycielka i historyczka, bez wieloletniej znajomości rządowych meandrów. Na dodatek wymiana premiera byłaby także dowodem na to, że prezes po prostu się mylił, licząc jeszcze kilka lat temu na oszałamiającą polityczną karierę Morawieckiego, potencjalnie zwieńczoną partyjną inwestyturą.

Stracili wszyscy

Z tej tygodniowej szarży osłabieni w PiS-ie wychodzą wszyscy. Opinie o Jacku Sasinie najlepiej oddaje wypowiedź jednego z polityków dla "Gazety Wyborczej", który całą operację wymiany premiera nazwał "kolejną sasinową robotą". Wicepremier, który od miesięcy jest popularnym bohaterem memów, który w mediach społecznościowych stał się synonimem porażki, odniósł kolejne niepowodzenie - tym razem na odcinku wewnątrzpartyjnym. Zwolennicy Sasina poniekąd sami udowodnili, że wicepremier jest politykiem niewybieralnym na stanowisko szefa rządu, skoro już dziś nie wierzyli, że pucz z ich liderem jako kandydatem ma szansę na powodzenie. Stąd pomysł poparcia Elżbiety Witek.

Dla marszałek Sejmu decyzja o ujawnieniu większych politycznych ambicji długofalowo może się okazać błędna. Witek, decydując się na udział w operacji, zrzuciła budowany od kilku lat wizerunek wiernej i lojalnej, ale bardziej partyjnej urzędniczki, niż polityczki, która walczy o walkę i wpływy. Wizerunek pozorny, bo tajemnicą poliszynela było, że Witek aspiracje ma wręcz prezydenckie. Teraz nie dość, że - jak wspominaliśmy - uaktywniło się grono jej przeciwników, to jeszcze publicznie zaczęto kwestionować jej kompetencje i doświadczenie. "Brak formatu kanclerskiego", "za wysokie progi", "powinna ograniczyć ambicje" - to zaledwie część głosów dobiegających nie tylko ze strony zagorzałych zwolenników Morawieckiego.

Sytuację premiera i tak trudno było bardziej pogorszyć, natomiast Jackowi Sasinowi udało się coś, co od lat bezskutecznie próbuje osiągnąć Zbigniew Ziobro. Jako pierwszy doprowadził do realnego zagrożenia pozycji premiera, nieomal do przesilenia, które miało zakończyć rządową (a być może i polityczną) przygodę Morawieckiego. Plan maksimum nie został osiągnięty. Szef rządu wychodzi jednak z tego sporu z łatką "premiera do wiosny", "premiera, który ma się zużyć do końca" i który zostanie wymieniony, ale po kryzysowej zimie.

Straciła ostatecznie cała formacja. Przez tydzień większość czołowych polityków PiS-u, z reguły w randze ministrów lub wiceministrów, zamiast skoncentrować się na walce z kryzysami, na tworzeniu przepisów, mechanizmów i regulacji, które pomogą odbiorcom prądu, gazu czy ciepła i uchronią obywateli przed finansowym i energetycznym ubóstwem, zajmowała się liczeniem szabel, formułowaniem wzajemnych oskarżeń i czystą partyjną grą.

Efekty widać było natychmiast. Rząd wewnętrznie nie był w stanie porozumieć się w sprawie rozwiązań, które zamrożą ceny energii elektrycznej. Najpierw do Sejmu przesłano projekt resortu klimatu, chwilę potem zupełnie inny firmował swoim nazwiskiem Marek Suski. Sejm przyjął oba. Można odnieść wrażenie, że w myśl zasady: uchwalimy, co się da, może coś zadziała. To zresztą mechanizm przetestowany dwa miesiące temu przy okazji dyskusji o wsparciu dla ogrzewających węglem, którego modelowym efektem jest ustawa o tonie za 996 złotych.

Podszyte partyjnymi przepychankami prześciganie się w zapowiedziach doprowadziło do poniedziałkowego załamania na giełdzie, kiedy po deklaracji o stworzeniu podatku od nadmiarowych zysków firm notowania GPW spadły do poziomu z marca 2020 roku. Niepokój pozostał, zapowiadanego przez ministerstwo Sasina projektu nadal nie ma.

Co więcej, przez przypadek Zjednoczona Prawica unaoczniła, że jej zaplecze personalne się skończyło. Partia nie ma w swoich szeregach osoby, która mogłaby objąć funkcję premiera, miałaby do tego kompetencje i była akceptowalna przez działaczy i wyborców. Na przestrzeni tygodnia odrzucono nie tylko kandydaturę Elżbiety Witek i - niewypowiedzianą - Jacka Sasina. Rozważano też Mariusza Błaszczaka i Beatę Szydło (była premier sama odmówiła udziału w puczu).

Co dalej?

Na razie jedyną ofiarą operacji puczystów padł szef Kancelarii Premiera. Rozstanie Michała Dworczyka z rządem wisiało w powietrzu od dawna. Partia miesiącami utrzymywała ministra w rządzie tylko po to, by nie przyznać, że wyciekające z jego zhakowanej skrzynki służbowej maile są ogromnym obciążeniem dla całej koalicji. Dworczyk trwał na stanowisku, próbując jednocześnie znaleźć nowy obszar działalności. Po końcu kariery pełnomocnika ds. szczepień szef KPRM starał się zaangażować w kwestie wschodnie i pomoc Ukrainie. Trudno przesądzić, co przeważyło, że do dymisji doszło właśnie teraz - czy decydującym czynnikiem była chęć odciążenia zagrożonego premiera, czy też kłopoty szefa rządu stały się dobrym pretekstem do pozbycia się Dworczyka bez afery mailowej w tle.

Apetyt przeciwników Morawieckiego na szefie KPRM-u się jednak nie skończył. Zależnie od tego, do którego stronnictwa w Zjednoczonej Prawicy przyłoży się ucho, usłyszeć można zupełnie inną litanię osób do zdymisjonowania. Wśród najczęściej wymienianych pojawia się jeden z najbliższych współpracowników premiera - szef Gabinetu Politycznego Krzysztof Kubów. Jego przyszłość jeszcze nie została przesądzona. Ocaleje za to zapewne szef Centrum Informacyjnego Rządu Tomasz Matynia, któremu ochronę miał obiecać sam Morawiecki.

Dyskusje o rekonstrukcji rządu trwają, ale są bardzo mgliste - przyznaje jeden z polityków z kierownictwa partii. Zmiany będą na pewno, ale nie ustalono jeszcze jakie - dodaje inny członek partii po wczorajszym posiedzeniu klubu.

Rzecznik PiS pytany na konferencji prasowej w Sejmie, czy zanosi się na szersze przetasowania, odpowiadał, że "może ocenić, czy się zanosi na deszcz", a nie spekulować o kolejnych dymisjach. Kuluarowe rozmowy trwają jednak w najlepsze i dotyczą także ministra ds. europejskich Konrada Szymańskiego (postulat jego odwołania od miesięcy formułują między innymi ziobryści) oraz ministra rozwoju Waldemara Budy (za fiasko negocjacji i brak pieniędzy z Funduszu Odbudowy). To jednak bardziej życzenia niektórych działaczy, niż gotowa lista osób do zdymisjonowania.

Kwestią najtrudniejszą pozostają ewentualne konsekwencje dla puczystów, szczególnie ich liderów, którzy otwarcie okazali premierowi niesubordynację, na czele z Jackiem Sasinem. Wicepremier wraz ze swoimi poplecznikami - jak zauważają sojusznicy Morawieckiego - wykorzystali Ministerstwo Aktywów Państwowych, podległe resortowi spółki skarbu państwa oraz oczywiście ich fundusze do zdyskredytowania Morawieckiego.

Tworzenie do tego wszystkiego twitterowych farm trolli jest nie do przyjęcia i w tej sprawie trzeba będzie interweniować - mówi jeden z członków władz PiS-u. Żadna dotkliwa kara puczystów nie spotka. Partia nie może sobie pozwolić na jakikolwiek ruch, który, nawet w dłuższej perspektywie, mógłby skutkować najmniejszym rozłamem. Z drugiej strony nie może jednak pozostawić działań przeciwników Morawieckiego bez jakichkolwiek reperkusji.

Potrzebny jest klarowny sygnał, żeby akcje sabotażowe nie powtarzały się zbyt często - słychać z Nowogrodzkiej. Bo że się powtórzą, to bardziej niż pewne.