Sprawa premii dla Rafała Kaplera pokazuje, jak bezsensownie wydawane są publiczne pieniądze. Filozofia "czy się stoi, czy się leży" wciąż obowiązuje. Nieważne, jak dzieło zostało wykonane: Stadion Narodowy stoi, a że są jakieś usterki, to nie ma znaczenia.

Jestem kibicem piłkarskim i od lat czekam na polskie stadiony z prawdziwego zdarzenia. Powstają w bólach, ale wiem, że przeżyjemy na nich wiele emocji nie tylko podczas zbliżającego się Euro. Nie ma jednak mojej zgody na to, żeby moje państwo wypłaciło byłemu prezesowi Narodowego Centrum Sportu Rafałowi Kaplerowi aż ponad pół miliona złotych premii z budżetu państwa tylko za to, że przez ponad trzy i pół roku szefował spółce NCS, która nadzorowała budowę Stadionu Narodowego.

Kapler rezygnuje ze stanowiska w atmosferze skandalu, jakim było odwołanie sobotniego meczu o Superpuchar Polski. Budowa Stadionu Narodowego zakończyła się z dziewięciomiesięcznym opóźnieniem, na razie nie można tam rozegrać meczu tak zwanego podwyższonego ryzyka, nie wszystkie odbiory techniczne zostały zrobione, a Euro zaczyna się za 4 miesiące. Okazuje się jednak, że umowa prezesa Kaplera podpisana z ministerstwem sportu prawdopodobnie nie określała, jak dobrze prezes powinien pracować, żeby dostać nagrodę. Premia nie była uzależniona ani od terminu oddania stadionu, ani od jakości jego wykonania. Co więcej, słyszę od pani minister-ignorantki, że pan prezes spisał się świetnie, a odchodzi wcześniej niż zakładano, bo jest zmęczony medialnym zamieszaniem wokół budowy.

Moje państwo ma przyznawać nagrody za sukcesy. Nie zgadzam się, żeby tak po prostu wypłaciło szefowi Narodowego Centrum Sportu dodatek do pensji. Premię dostaje się za coś ekstra, nieprawdaż? Gdyby stadion został oddany pół roku wcześniej niż planowano, premia być może byłaby zasadna, ale budowa zakończyła się z opóźnieniem i do dziś nie wiemy, czy wszystko tam działa. Jak ekipa Smudy zdobędzie latem medal na Euro 2012, to będziemy ich nosić na rękach i wtedy niech moje państwo nie szczędzi nagród.

Nie ma też mojej zgody na to, żeby ministrem sportu była osoba, która nie wie ani co to Superpuchar, ani jakie są zapisy umowy między moim państwem, a menadżerem wynajętym do kierowania NCS. Trudno w to uwierzyć, ale prawie ćwierć wieku po tak zwanym przełomie ustrojowym premier polskiego rządu powołuje na urząd ministra ignorantów, a państwowi urzędnicy podpisują kontrakty, w których nagradza się wszystko oprócz kreatywności, jakości pracy i sukcesów w zarządzaniu.