Znajomi pytali mnie ostatnio jak to możliwe, że tak niewielką imprezę, jaką w końcu są siatkarskie mistrzostwa Europy, organizują aż dwa kraje. Odpowiadałem, że to kwestia niewielkiej popularności siatkówki w Austrii i Czechach i zapewne ograniczone możliwości finansowe siatkarskich związków w obu krajach. Taka odpowiedź okazała się dla nich satysfakcjonująca.

REKLAMA

W Polsce patrzymy na siatkówkę z innej perspektywy - zupełnie nieobiektywnej. Od kilku lat emocjonujemy się nią niewiele mniej niż piłką nożną, która - zdaniem wielu - kochana jest przez nas przesadnie i bez konkretnego powodu. Tu, w Austrii, informacje o mistrzostwach specjalnie się w oczy nie rzucają. Kiedy w informacji turystycznej na lotnisku pytałem, jak najszybciej dojechać do Wiener Stadthalle, uprzejma pani spytała, co też będę w hali robił, a kiedy usłyszała o mistrzostwach, zrobiła wielkie oczy.

Nigdzie nie było także logo imprezy, billboardu czy jakiejkolwiek innej informacji. Podobnie przyjęto mnie w hotelu, gdzie zasmucony przyszedłem po zakończeniu półfinałów. Kiedy odpowiedziałem na pytanie, co robię w Wiedniu usłyszałem kolejne: O... a kto z kim grał? Jutro finał? Naprawdę?

Oczywiście możliwe, że miałem pecha i jednak ktoś się tu siatkówką interesuje. Taką przynajmniej mam nadzieję...

Atmosferę w hali podczas pierwszego półfinału zapewnili Polacy (Włochów było jak na lekarstwo), w drugim publiczność podzielona była mniej więcej po równo - nie zawiedli ani Rosjanie, ani Serbowie, którzy głośno i ambitnie dopingowali swoje drużyny. Atmosfera była lepsza niż dwa lata temu w Izmirze, ale do tego, co znamy z naszych hal jest w Wiedniu bardzo daleko. Jedynie muzyka gra o dwa tony ciszej, co akurat uważam za lepsze rozwiązanie. Przynajmniej konkretną akcję można omówić z sąsiadem bez konieczności ryczenia mu do ucha.