Wysiadłem i znalazłem się w martwym mieście. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Po szerokich ulicach kuśtykały pojedyncze staruszki. Między zwalistymi budynkami przebiegł czasem kot, a po popielatym niebie śmignęła przybrudzona mewa.

REKLAMA

Pomyślałem, że w czasie, gdy jechałem pociągiem musiała wybuchnąć wojna. Może Liverpool był celem ataku chemicznego? Tylko skąd te starsze panie?

Wciągnąłem podejrzliwie powietrze. Nic specjalnego, tyle że oprócz znanego z Londynu zapachu piwa, spalin i fish and chips, doszła jakby nuta korzenna i głęboka woń oceanu.

Niepewnie pokonałem kilka ulic. Echo kroków odbijało się od pustych gmaszysk i szeregów imperialnych kamienic.

Ani oknem nie mrugnęły. Jakby były opuszczone co najmniej od połowy zeszłego wieku. Nieco się uspokoiłem. Przyjąłem, że atak chemiczny miał miejsce, ale dawno temu.

Szukając centrum, skierowałem się w stronę najpotężniejszych budynków mieście. Walcząc z wiatrem dotarłem do nabrzeża. Nad wodą ani żywego ducha. Może i były tam wcześniej staruszki, ale widocznie wiatr je porwał. Na grafitowej wodzie unosiły się otępiałe mewy. Żadnych statków. Żadnego ferry crossing the Mersey.

Zawróciłem. Wiatr dopchał mnie na handlowy deptak. Dom towarowy był otwarty. Z początku wydawało się, że nie ma w nim nikogo, oprócz kilku staruszek naturalnie, ale dostrzegłem też ekspedientów. Słuchali w napięciu przerażonego głosu radiowego spikera.

Pomyślałem, że ten atak chemiczny, to jednak świeża sprawa i z obawą wsłuchałem się we wrzask z głośników. Trudno było zrozumieć dziwny angielski spikera, ale od razu wyłowiłem słowa "Liwpul-nil, Mansiś- łun". W tle słychać było stadionowy ryk złości.

Nagle wszystko stało się jasne. "Liverpool zero, Manchester jeden"! Zabrzmiał gwizdek, spotkanie właśnie się skończyło.

Wyszedłem na ulicę, a ze wszystkich bram, drzwi i - mógłbym przysiąc - okien, wylewał się tłum ludzi. Dziesiątki, setki, tysiące rumianych Liverpuldians, w większości ubranych w czerwone barwy klubowe FC Liverpool. Rozmawiali o zmarnowanych sytuacjach, machali nogami symulując strzały, inni wyrzucali ręce, opisując bramkarskie parady. Krzyczeli, machali szklankami z niedopitym piwem. Ruszyły samochody, sklepy i restauracje.

W ślad za ludźmi wyszło słońce. Widocznie w Liverpoolu nawet ono przestaje działać, kiedy drużyna z Anfield Road gra z Manchesterem United.

Te kilka lat temu, w drodze powrotnej w pociągu do Londynu, czułem się nieswojo. Wszyscy pasażerowie mieli czerwone koszulki, oprócz mnie, konduktora i starszych pań.