Nie mam nieuzasadnionych lęków. Jestem rozczarowany, niezadowolony i zdezorientowany. Podpisałem się pod wnioskiem o referendum w sprawie sześciolatków. Referendum - jak zwykle zresztą - nie będzie. Jest za to partyjna dyscyplina. Cóż to za demokracja? Gdzie jest rzekomy liberalizm? Jakież to mocne merytoryczne argumenty przemawiają za wcześniejszym wysłaniem dzieci do szkół? Na razie ich nie poznałem!

REKLAMA

Z mojego punktu widzenia, wysłanie mojego pięcioletniego dziecka w przyszłym roku do szkoły jest absurdem. Nie wiem, co zyska, wiem, co straci.

W mojej wsi przedszkole jest prywatne, ale niedrogie. Jest kameralnie i domowo, a na zewnątrz: plac zabaw, boisko, łąka, konie i las. Mój syn biegnie do przedszkola z radością. "Ciocie" dbają o to, by uczył się w nim odpowiedzialności i empatii. Nauczył się w nim już składać litery. Zaczyna dodawać. Jestem spokojny o to, że obecność wśród ludzi nie krępuje rozwoju jego osobowości. Jestem spokojny o jego bezpieczeństwo. Wszyscy się znają. Za każdym razem drzwi zamykane są na klucz. Co najważniejsze, dziecko jest otoczone opieką i stale obserwowane. Wiem o jego kłopotach i sukcesach. Słyszę często, co mu wyszło, co się nie udało. Jak radzi sobie w grupie, jak pokonuje małe dziecięce przeszkody, czy smakował mu obiad i czy tęskni za mamą.

W szkole nauka będzie bardziej sfromalizowana, a tak naprawdę większość czasu mały spędzać będzie... w świetlicy, gdzie na jednego opiekuna przypada znacznie więcej dzieci niż w przedszkolu. Będzie zuniformizowanym numerem w dzienniku, będzie musiał siedzieć w ławce niedostosowanej do jego wzrostu i sikać do muszli, która jest zbyt wysoka. Nie będę mógł go przywieźć później i odebrać wcześniej, jeśli zechcę. Ponadto - z całym szacunkiem dla pracy nauczycieli - nie wierzę, by kadra w wiejskiej podstawówce była chociaż w połowie tak zaangażowana i opiekuńcza, jak "ciocie". O tym, co się dzieje z maluchem, raczej nie dowiem się ze szczegółami na wywiadówce, na której nauczycielka będzie pewnie odczytywać zarządzenia z ministerstwa.

Oczywiście mogę się mylić. Może istnieją wyższe, społeczne, państwowe racje, które przemawiają za zmianą? Może należy pominąć przykłady Szwecji i Finlandii, gdzie dzieci idą do szkół później, a jednak edukacja jest wyśmienita i darmowa (inaczej niż w Polsce, gdzie we wrześniu banki kupują w telewizji spoty reklamujące kredyty na zakup kolejnej serii drogich, "zreformowanych" podręczników).

"Reforma" ma kosztować setki milionów złotych. PO i PSL gotowe są poświęcić swoje notowania, byle ją przeforsować. Powtarzany w kółko argument brzmi: "tak jest na Zachodzie". Ale czy zachodnioeuropejski model rozwoju z gospodarczym i demograficznym zastojem ma być bezkrytycznie akceptowanym wzorcem? Ponadto mam wrażenie, że rządowa propaganda nader selektywnie traktuje ten wzorzec. Dlaczego np. nie tworzy się instrumentów, które sprawią, że do zachodnich standardów zbliży się udział płac w budżetach polskich firm?

Jestem rodzicem, a nie specjalistą od edukacji. Może czegoś nie rozumiem, podobnie jak czterech na pięciu rodziców, którzy wolą swoich sześciolatków do szkoły nie wysyłać.

O co chodzi? Czy ktoś mnie w tej sprawie... wyedukuje?